Recenzent w piekle
W schyłkowej fazie PRL-u krążył dowcip o nielubianym w kadrach Kowalskim, który przed złożeniem wniosku o urlop musi odpowiedzieć na kilka dziwnych pytań, między innymi o to, czy lubi ciepłą wódkę i spocone kobiety. Oczywiście zaprzecza i dostaje urlop w listopadzie. Krążący po Europie recenzenci operowi mają dziś jeszcze gorzej niż Kowalski: z dobrodziejstw urlopu nie korzystali od lat, a z tłumem spoconych pasażerów i chaosem na lotniskach muszą się zmagać nie tylko w szczycie sezonu turystycznego. Wyprawa na przedstawienie za granicą ujmuje im z życiorysu co najmniej trzy dni, z czego dwa schodzą na podróżach z przesiadką i wielogodzinnym oczekiwaniu na spóźniony samolot. A już nie daj Boże trafić na „awarię systemu informatycznego”, która niżej podpisanej i towarzyszom jej lotniskowej niedoli zafundowała ostatnio bezpłatną podróż w czasie – wystawiając wszystkim karty pokładowe na dzień poprzedni.
W mediach piszą, że branża lotnicza zgotowała pasażerom prawdziwe piekło. Coś w tym jest, nawet w porównaniu ze znojem podróżujących w zaświaty starożytnych Greków i Rzymian. Żeby się dostać do krainy Hadesa, wpierw trzeba przepłynąć Styks kontroli bezpieczeństwa. Najbardziej zasłużeni i uprzywilejowani trafiają potem na Pola Elizejskie poczekalni dla VIP-ów. Zwykli zjadacze chleba spędzają wieczność na śmiertelnie nudnych Polach Asfodelowych, czyli na podłodze lotniska. Ci, którzy bóstwom podpadną, lądują w podróżniczym Tartarze. Zdarzają się przypadki katabazy, czyli zstąpienia na samo dno piekieł – żeby nawiązać kontakt z zagubionymi w strefie wolnocłowej ukochanymi albo posiąść wiedzę tajemną, co czynić w przypadku utraty bezcennego paszportu.
W podziemia zszedł kiedyś Herakles, żeby sprowadzić stamtąd Cerbera. Podobnego wyczynu udało się dokonać Eneaszowi, szukającemu wskazówek przed dalszą podróżą. Najsłynniejszym z operowych wędrowców w zaświaty pozostaje jednak Orfeusz, który zdołał przekonać bogów, by oddali mu zmarłą Eurydykę. Jak wiadomo, złamał daną bogom obietnicę, w drodze powrotnej obejrzał się za siebie i stracił żonę na zawsze. Zawrotna kariera sceniczna śpiewaka z Tracji i jego pechowej małżonki zaczęła się już w czasach florenckiej Cameraty. Za datę narodzin „prawdziwej” opery uchodzi 24 lutego 1607 roku, kiedy na dworze Gonzagów w Mantui zabrzmiał Orfeusz Monteverdiego. W XVIII stuleciu szerokim echem odbiła się baśń muzyczna Glucka Orfeo ed Euridice. Z tematem Orfeusza mierzą się nawet kompozytorzy współcześni: wystarczy wspomnieć The Mask of Orpheus Harrisona Birtwistle’a i Orphée Philipa Glassa.
W tym orfickim korowodzie, maszerującym nieprzerwanie od początku XVII wieku, znalazło się także dzieło nietypowe: operetka Orphée aux enfers Offenbacha, której premiera odbyła się w październiku 1858 roku w teatrze Bouffes-Parisiens. Offenbach sięgnął po nieco już przykurzone libretto Ludovica Halévy’ego i Hectora Crémieux, z którym wcześniej nie miał co zrobić, rząd wprowadził bowiem ograniczenia liczby wykonawców na paryskiej scenie. Kiedy ograniczenia cofnięto, podjął zamysł na nowo. Wykorzystanie mitu o Orfeuszu jako punktu wyjścia do zjadliwej satyry na życie wyższych sfer idealnie trafiło w burzliwe nastroje II Cesarstwa Francuskiego. Publiczność pokładała się ze śmiechu od pierwszych scen premiery. Wszystko tu było na opak: znudzony Eurydyką skrzypek Orfeusz romansował z pasterką Pomponią, znudzona Orfeuszem Eurydyka – z pszczelarzem Arysteuszem. Przebrany za pszczelarza Pluton uwodził niewierną żonę skrzypka, Orfeusz poszedł za Eurydyką dopiero pod naciskiem Opinii Publicznej. Całość zmierzała do szczęśliwego finału: Orfeusz spojrzał przez ramię w drodze powrotnej i pozbył się kłopotu, uradowana Eurydyka wróciła do Jowisza, który wybawił ją od niechcianych awansów Plutona.
Orfeusz w piekle przyniósł twórcom rekordowe dochody i zszedł z afisza po dwustu dwudziestu ośmiu przedstawieniach: na wyraźną prośbę aktorów, którzy już całkiem opadli z sił. Dwa lata po premierze operetka ruszyła w świat: w 1862 roku doczekała się wystawienia w Warszawie i na przekór krytykom zawojowała miejscową publiczność. W powojennej Polsce wykonywano ją w przekładzie Jerzego Merunowicza i w popularnym do dziś tłumaczeniu Stanisława Dygata i Janusza Minkiewicza. Mało kto jednak pamięta, że w 1951 za adaptację libretta wziął się Konstanty Ildefons Gałczyński – z myślą o przedstawieniu w warszawskim Teatrze Nowym, którego kierownikiem artystycznym był wówczas Julian Tuwim. Niestety, przedsięwzięcie nie doszło do skutku. Wersja Gałczyńskiego niewiele miała wspólnego z tekstem oryginalnym, co paradoksalnie zbliżyło ją do pierwowzoru. Tekst Orfeusza osadzony w realiach nowego piekiełka, z Opinią Publiczną zastąpioną Upiorem Biurokracji, wykorzystano na scenie tylko raz, tuż po październiku 1956 roku, w krakowskim Teatrze Groteska. Widzowie tak samo zrywali boki ze śmiechu, jak bez mała sto lat wcześniej publiczność paryska.
Dlatego wciąż mi się marzy przedstawienie Orfeusza w piekle z librettem Gałczyńskiego – nie na scenie lalkowej, tylko w którymś z prawdziwych teatrów operowych. Wersja Mistrza Zielonej Gęsi zdaje się bardziej aktualna niż kiedykolwiek. Ktokolwiek stanął oko w oko z lotniskowym Cerberem, dopadłszy bramki po jej zamknięciu, ten w pełni zrozumie sens zaświadczenia, że „ob. Orfeusz, syn Kaliope i Eagra, z zawodu starożytny muzyk i literat, udaje się do mitologicznego piekła celem rewindykowania swojej ślubnej żony Eurydyki, imiona rodziców nieznane, aktu złączenia brak. Uprasza się ob. Dyrektora mitologicznego piekła Plutona względnie wicedyrektora Radamantesa o niestawianie w tym względzie przeszkód”.