9/2023
Jacek Kopciński

Ale cwaniak!

 

Tim Crouch ma pięćdziesiąt osiem lat, ale wygląda na czterdzieści. Nosi się młodzieżowo, ma ogoloną głowę, okulary i uważne, odrobinę ironiczne spojrzenie, którym hipnotyzuje publiczność. Jest aktorem, reżyserem i autorem tekstów dramatycznych, głównie monodramów, które gra sam na pustej scenie. Ostatniego dnia lipca zrobił to na Festiwalu Szekspirowskim, i choć w tym roku do Gdańska przyjechał Needcompany Jana Lauwersa z brawurowym Billy’s Joy (drugim po Billy’s Violence spektaklem dekonstruującym dramaty Szekspira), to właśnie Crouch swoim ascetycznym monodramem o tytule wziętym z Szekspira – Truth’s a Dog Must to Kennel – rozbił festiwalowy bank.

Doskonale napisany tekst (już wydany i dostępny w internetowych księgarniach) to zwierzenie aktora, który uciekł z teatru, by nie grać dłużej roli błazna w Królu Lirze. Teraz, przed zupełnie inną publicznością, opowiada o traumatycznym doświadczeniu, jakim był dla niego tamten spektakl. Nigdy nie widziałem czegoś tak zabawnego, a zarazem bardzo smutnego. Wisielczy humor to specjalność Brytyjczyków, Crouch dodał do niego jeszcze dużą dawkę brutalnego, stand-uperskiego dowcipu. Absurdalna opowieść o rodzinie, która w trakcie telewizyjnego talent show gwałci się na wszystkie sposoby, doprowadza publiczność do łez, choć aktor nie używa ani jednego sprośnego słowa, żonglując tylko niewinnym powiedzonkiem „You know what”. Angielski dowcip o rodzinnej orgii wymierzony jest w arystokrację, ale Crouch zamienia ją w „the royal family”. Za chwilę dostaje się też przysłowiowym „the Guardian readers”, liberalnym, lewicowym i politycznie bardzo poprawnym czytelnikom popularnej gazety. Ale to tylko komiczne intermedium prawdziwej tragedii.

Światopogląd punkowego wyspiarza określa jeden ideał, a jest nim litość dla słabych, poniżanych, torturowanych i zabijanych w świecie, który przeżywa swój upadek. Wrażliwy na ludzką biedę Crouch dysponuje doskonałym warsztatem, przede wszystkim jednak fantastyczną inteligencją. Wchodzi na scenę, zakłada gogle VR i rozglądając się wokół, z precyzją opowiada niewidoczny świat Króla Lira. „Patrzcie uszami” – powtarza, wprost nawiązując do Szekspirowskiej formuły, która oddaje istotę sceny elżbietańskiej. W monodramie formuła ta brzmi nowocześnie i radykalnie, a zarazem obrazoburczo. Crouch jako początkujący dramaturg (debiutował w 2002 roku tekstem My Hand) buntował się przeciwko scenicznemu realizmowi, teraz uderza w teatr zmediatyzowany, w którym żywego aktora zastępują sztuczne projekcje, a VR-owe symulacje realną przestrzeń spotkania. „Nic tu nie ma” – mówi w pewnym momencie aktor, zdejmując z twarzy atrapę gogli.

Siła jego teatru tkwi w słowie, obecności i uwadze, z jaką obserwuje świat istniejący jedynie w jego wyobraźni. „Tu siedzi Gloucester, nie, nie róbcie mu tego!” – woła w pewnym momencie, trwożąc widzów, którzy razem z aktorem obserwują scenę okaleczenia hrabiego. Widziałem kiedyś na tym samym festiwalu angielskich aktorów, którzy za pomocą butelek, pudełek i stołowych solniczek przedstawiali tragedie Szekspira, a publiczność nie mogła oderwać od nich oczu. Crouch nie potrzebuje nawet tak prostych rekwizytów. Wbija niedostępne dla nas spojrzenie w kąt pustej sceny i mówi. To wystarcza, żeby zagrać tragedię, której dłużej już się grać nie chce, a to z powodu niepojętej przemocy, jaką stosują w niej wobec siebie członkowie rodziny ludzkiej.

Jednocześnie Crouch opowiada o samych widzach, którzy tego wieczoru przyszli do teatru. Nie, nie o nas realnych, ale zobaczonych przez atrapę gogli, co na jedno wychodzi. Wyciąga ramię i palcem wskazuje ludzi, którzy zajęli miejsca za sto funtów, i tych, którzy na jaskółkach stoją za osiem. Widzi publiczność abonamentową, która korzysta ze zniżek, i firmową, która dostała spektakl w pakiecie z dentystą. Widzi też pojedynczych widzów, którzy stają się bohaterami dramatu równoległego. Mamy więc bogatego faceta, który wykupił drogie miejsce razem z kolacją. I niezamożnego „cwaniaka”, który z taniej jaskółki przeniósł się na wolne miejsce na dole. Crouch kpi z niego niemiłosiernie, ale wie, że „cwaniak” będzie jedyną osobą na sali, która przejmie się nagłym zawałem faceta po kolacji. Może historia o dobrym biedaku, który ratuje bogacza, brzmi naiwnie, ale nad oślepionym Gloucesterem także ulitował się jedynie wydziedziczony przez niego syn.

Słuchając jednego człowieka, i to z zasłoniętymi oczami – które są podstawowym przecież narzędziem komunikacji aktora z widzem – uczestniczymy w dwóch zaplatających się akcjach, pełnych czujących ludzi, a intensywność tego doświadczenia jest taka, że zapominamy o bożym świecie. Zapominamy, współczując Gloucesterowi i widzowi z pierwszego rzędu, więc może nie była to stracona godzina (z okładem). Ta godzina zaskakującego i poruszającego monodramu Tima Croucha minęła błyskawicznie, czego nie można powiedzieć o niektórych, ciągnących się jak guma polskich spektaklach konkursowych na festiwalu. Przedstawieniach zazwyczaj bardzo zaangażowanych w ludzkie nieszczęście, ale z trudem kogokolwiek angażujących. Smutna to prawda, ale jak każdy pies, w końcu musi trafić do swojej klatki…

redaktor naczelny miesięcznika „Teatr”. Profesor w IBL PAN, wykładowca UKSW i UW. Ostatnio wydał tom Wybudzanie. Dramat polski / Interpretacje.