rys. Bogna Podbielska
Nie wszystko zasypie śnieg
Normalność
Fobia
Zmęczenie
Rozmycie
Normalność: – Nie wszystko zasypie śnieg.
Fobia: – Szkoda. Mogłoby zasypać wszystko, ale przecież nie pozwalasz, cały czas pilnujesz, żeby nas całkiem nie utopiło w bieli, żeby śnieg nie otulił nas na zawsze. Żebyśmy nie pogrążyli się w słodkim tu i teraz.
Normalność: – Bo musimy pilnować obrazów. Musimy pilnować słów, ostatnich zarysów, wypatrywać kształtów, żeby nie zapomnieć, żeby się nie stracić.
Fobia: – Tracimy się dzień po dniu, noc w noc się wytracamy, nie dramatyzuj, nie pilnuj wyraźnych linii, nie warto. Jesteśmy skazani na śnieg.
Normalność: – Nie, nie jesteśmy skazani. Skazujemy się. Pozwalacie, żeby śnieg przenikał przez szpary w oknach, żeby wślizgiwał się przez niedomknięte drzwi. Co wieczór chodzę po całym domu i domykam okna, utykam szmaty, zaklejam. A wy w ogóle nie widzicie zagrożenia, dyskutujecie, narzekacie, bawicie się. I zostawiacie uchylone okna. A śnieg wpada do środka. Przenika. Znieczula. Tak, właśnie to robi wam śnieg. Stajecie się znieczuleni, nie reagujecie, odsuwacie się od problemów, wpadacie w wymyślone histerie. A przecież wystarczy pilnować konturów, wyraźnych linii. Nie unikać kształtów.
Zmęczenie: – Jest kawa?
Fobia: – Jest. Jeszcze jest.
Zmęczenie: – Zimna. Zimna i słaba.
Fobia: – Oszczędzamy. Mróz trzyma. Nie możemy dostać się do doliny. Wszyscy pijemy lurę, nie narzekaj.
Zmęczenie: – Lura. Moje drugie imię. Wszystko w moim życiu jest rozwodnione, jakbym zalała się trzeci raz, ledwo czuję smak. Moja krew jest rozwodniona, niesie słaby tlen, niedotleniony, gorszy. Mój punkt ciężkości zdecydowanie przesunął się poza mnie. Straciłam go z oczu. Mogłabym się nalać do szklanki zamiast tej marnej kawy. Chłodnieję, opadam w mokre plamy, jestem kałużą, która patrzy w niebo i szuka zarysu kobiety, zarysu siebie. Tracę siły. Nie mogę się zregenerować. Podjęcie decyzji doprowadza mnie do granic rozpaczy. Każdej decyzji. Ważnej, nieważnej. Nieważne. Jestem zmęczona sobą, tym światem, wszystkim. Wszystkiego jest tak dużo, ten świat chce mi dać wszystko na raz, pękam od tych propozycji. Boli mnie głowa. Chcę spać. Chcę przespać ten czas. Ten i tamten, i ten, który będzie. Dlaczego tak patrzycie? Nie jesteście zmęczeni tym całym, nadmiernym światem? Nalać komuś? Czy ktoś chce rozwodnionej kawy? Posmaku, powidoku kawy? Położę się. Położę się i nie wstanę. Wstanę, jak odpocznę, za rok może.
Normalność: – Rzeczywiście jesteś niewyraźna, lekko przezroczysta. Brakuje ci słońca, ale jeszcze kilka tygodni, jeszcze klika tygodni i śnieg stopnieje, odsłoni niebo. Wyjdziemy stąd.
Zmęczenie: – Słońca? Żartujesz. Nie, nie brakuje mi słońca, brakuje mi czegoś znacznie ważniejszego, mnie brakuje siebie. Słońce nie pomoże, plamy tylko zrobi mi brązowe na twarzy, zmarszczki pogłębi. Przyznaję, świat kiedyś też bywał chujowy, ale byłam młoda, ładna, tak, byłam ładna. Pamiętasz? Pamiętasz, jaka byłam ładna?
Fobia: – Nie pamiętam.
Rozmycie: – Została kawa? Jaka lura. Nie mogę doczekać się normalnej, mocnej kawy.
Fobia: – Mówisz tak, jakby pierwszy raz nas zasypało.
Rozmycie: – Co roku zapominam, że nas zasypie. Zapominam tak, jak zapomina się ból i można urodzić kolejne dziecko, kolejny raz pójść do dentysty. Śnieg przynosi ulgę, uczy niepamiętania.
Fobia: – Ale my tu nawet nie możemy zapominać, on bardzo się stara, żeby pamiętać.
Rozmycie: – To natręctwo. Przecież nie po to pada, żebyśmy pamiętali, tylko żebyśmy w końcu zapomnieli, wyzwolili się z przymusu pamiętania.
Normalność: – Dryfujecie jak nitki babiego lata, oderwaliście się sami od siebie. Przyklejacie się na moment do przypadkowego źdźbła trawy, potem lecicie dalej. Obserwuję was i nie mogę zrozumieć, nie mogę pojąć.
Rozmycie: – Pada, nie pada, nie mogę ustalić swoich konturów, znikają moje granice, staję się nieregularna.
Zmęczenie: – Ty akurat wyglądasz dość wyraźnie.
Rozmycie: – Ty mnie widzisz wyraźnie, to różnica. Ja się wyraźna nie czuję. Ja jestem wyraźnie rozmyta. Nie wiem, gdzie się zaczynam i gdzie kończę. Przenikam się ze światem mimochodem, nie potrafię utrzymać warstwy ochronnej, wszystko – czy przyjemne, czy dokuczliwe – wnika pod skórę. Czuję, dosłownie czuję drobiny świata płynące moimi żyłami, czuję, że w mojej głowie zagnieździły się cudze myśli i cudze spojrzenia. Nie moje oczy patrzą na mnie od środka. Nigdy nie jestem sama, oni za mną chodzą do łazienki, patrzą na moje rozstępy, idą za mną do kuchni, patrzą, ile jem, co połykam potajemnie w nocy, nawet jak nie zapalę światła, to czuję, że mnie widzą. Nie mogę przestać myśleć. Cały czas myślę. Bezustannie szukam swoich granic, jakiegoś mocniejszego punktu zaczepienia.
Fobia: – To tylko zjawy, twoje wyobrażenia. Mnie dopadają żywi. Tłoczą się w autobusach, na targu. Boję się oddychać czyimś wydychanym powietrzem. Od używanego powietrza robi mi się niedobrze. Dlatego nie jeżdżę autobusami. Jak pomyślę, że miałbym wpuszczać w głąb siebie cudze oddechy, to wolę iść, nawet z miasta przez dolinę, pieszo. Nawet jak jest upał, zwłaszcza gdy jest upał, bo wtenczas wydechy są spocone i takie spocone wnikają do płuc. I po kilku minutach mieszka we mnie inny człowiek. A po godzinie jazdy autobusem jestem zaludniony. Zimą zresztą nie jest lepiej. Gdy wydechy parują, przestają być przezroczyste i nagle widać, jak kłębią się wokół głowy, jak szukają drogi do środka twojego ciała. Wtenczas staram się nie oddychać, nie odpowiadać. Robię dwa kroki w bok, niby coś upuszczam, schylam się i ukradkiem znad ziemi wciągam wilgotne powietrze. Wolę, naprawdę wolę odrobinę pyłu niż cudzy, używany oddech.
Normalność: – A jak się przez przypadek nachylisz nad ciepłą psią kupą? To co, wolisz parujące odchody, czy cudzy oddech?
Fobia: – Jesteś obrzydliwy.
Normalność: – Nie, to wy histeryzujecie. Cudze oddechy wkraczające w wasze płuca, świat wnikający pod żebra, wielkie zmęczenie nie wiadomo od czego. Od leżenia chyba. Wam ten śnieg naprawdę szkodzi.
Rozmycie: – Śnieg jest taki idealny, taki czysty. Chciałabym go wziąć w ramiona i przytulić. Cały.
Fobia: – To przypomnij sobie, co jest pod spodem, co się przyczaiło pod tą higieniczną bielą. Poczekaj na roztopy, poczekaj, aż ten cudny puch zniknie i odsłonią się kikuty ściętych drzew, ruiny pałaców, porzucone meble, używane opony. Spod śniegu wypełzną rozmoczone śmieci i krzywe spojrzenia. Jak tylko śnieg ustąpi, pojawią się brudne rzeczy.
Normalność: – Normalne rzeczy pojawią się, normalne. Wasze wydumane problemy, mętne refleksje. Jesteście źródłem komplikacji. Sami się komplikujecie, komplikujecie świat, bo nie potraficie normalnie żyć.
Rozmycie: – Normalne życie. Miałam niby-normalne życie, ale…
Normalność: – I trzeba było się trzymać tego normalnego życia, wszystkim byłoby łatwiej.
Rozmycie: – Czyli że co? Że miałam tkwić w tych wnykach?
Normalność: – Nie, oczywiście miałaś wybitny powód do wywracania życia do góry nogami. Śmieszna jesteś.
Rozmycie: – Przecież nie chodziło tylko o to. To była suma, suma drobnych gestów. Ten telefon w kieszeni to był ostatni gwóźdź do rozstania. Przecież w kobiety przez całe życie ktoś coś wkłada, coś wyciąga. Coś przechodzi między nogami. Ciało kobiety jest z natury wkładalne i ta wkładalność emanuje na inne rzeczy. Dzieci wkładają ci swoje drobiazgi do torby, nosisz taką dużą, żeby zmieścić butelki, chusteczki, zapasowe ubranka. Potem dzieci rosną, torebka maleje, ale ich ojciec nie ustaje w dokładaniu. Niby tylko telefon, ale co chwilę prosi, żebyś podała, więc otwierasz, zamykasz, otwierasz, zamykasz tę swoją torebkę. Chcesz mieć małą prywatną przestrzeń, dwadzieścia centymetrów sześciennych, bo przecież nie masz swojej szafy, swojego łóżka, swojego pokoju. Więc chcesz mieć tę swoją torebkową autonomię, ale nie. Nawet w kopertówkę coś ci wepchnie. Więc już kurwa przestajesz nosić jakąkolwiek torebkę, ale gdy wysiadacie pod operą, czujesz, jak wkłada ci telefon do kieszeni. I właśnie to przekracza limit twojej cierpliwości. Ta wsunięta ukradkiem komórka waży tonę. Wywalasz komórkę na chodnik, wsiadasz z powrotem do taksówki i już nie chcesz, żeby ktokolwiek cokolwiek w ciebie wkładał.
Normalność: – Pojebana jesteś.
Rozmycie: – Nie, to ty i twoja niby-normalność są chore. Wkurwia mnie ta twoja normalność.
Fobia: – Mnie też. Mam jej dosyć. Mam dosyć twojej pamięci, twojego pilnowania, twoich racji.
Zmęczenie: – Ja też. Słyszysz? Wkurwia nas twoja normalność.