Mimetycznie
Stułbiopław to zupełnie niepoetycka nazwa. Nie pasuje do tak niezwykłego zwierzęcia. Trudno uwierzyć, że biologicznie istota ta jest czystą metafizyką. Angielska nazwa wyjaśnia nieco więcej – „nieśmiertelne meduzy” nieustannie przeżywają swoje życie od nowa. Te małe parzydełkowce po osiągnięciu pełnej dojrzałości zamieniają wszystkie stare komórki na zarodkowe i na powrót stają się czymś w rodzaju niemowląt. Potrafią odbijać cykl życia jak w lustrze i powtarzać go w nieskończoność. Stułbiopław jest swoim rodzicem i dzieckiem jednocześnie. Ma w sobie zaklętych wszystkich przodków i wnuków. Nikogo nie żegna, nikogo nie wita. Wiersz Szymborskiej nijak się ma do życia stułbiopława. Jest on wyjątkiem od reguły niepowtarzalności, kpiącym z bezlitosnego porządku wszechświata. Stułbiopław może repetować, powtarzać i być podobnym do siebie z dowolnego dnia w przeszłości i w przyszłości. Istota, która potrafi nagiąć tak nieubłagane zasady przemijania, nie wykorzystuje tego daru na nic szczególnego. W każdym kolejnym życiu tak samo doskonale poddaje się falom. Tylko tyle.
W muzeum w Berlinie oglądałam kiedyś dzieło sztuki, które nie było niczym więcej jak dwiema taflami lustra ustawionymi naprzeciw siebie. Tworzyło to złudzenie nieskończonej liczby egzemplarzy oglądającego. Symulacja życia stułbiopława dla homo sapiens. Gdyby tak udało się wytworzyć tego rodzaju armię klonów, można by poświęcić kilka na realizację nierozsądnych planów. Parę rzucić na pastwę chorób i nieszczęść i choć jednym wyjść cało z życiowej opresji. Pozwoliłoby to pozbyć się nieznośnego przymusu, by życie miało szczególny sens i wartość lub było nie wiadomo jak długie i szczęśliwe. A także uniknąć poczucia żalu czy niesprawiedliwości, gdy ktoś odejdzie zbyt szybko lub w zbyt okrutny sposób.
Lustro, na które mogą liczyć ludzie i zwierzęta, to potomstwo. Instrukcje wytworzenia kogoś w połowie podobnego do siebie przekazują za pomocą odpowiednich białek i nie mają na ten proces żadnego wpływu. Nawet ci, którzy wiedzą, jak to właściwie działa, nie mogą zadecydować, co odbije się w następnych pokoleniach. I tak w przyszłość wysyłane są rzadkie włosy, łamliwe paznokcie i skłonność do atopii. Wszystko zniekształcone i fragmentaryczne, zamieszane w ciągły proces narodzin i śmierci. Cała nadzieja na przetrwanie to urywki informacji wysłane w kodach genetycznych istot równie kruchych jak poprzednicy. Bankowiec nazwałby to inwestycją bardzo wysokiego ryzyka z nikłą stopą zwrotu. Całe prawo do nieśmiertelności to lustrzane odbicie zapisane często w kimś, kto nie wynosi śmieci, nie sprząta skarpet z podłogi, w ogóle nie słucha i ostatecznie nie wiemy, czy będziemy go lubić.
W genach przechowamy zatem zarówno lubiane, jak i niechciane rysy twarzy, skłonności do chorób i budowę ciała. Na szczęście istnieją bardziej subtelne metody zapisu. To neurony lustrzane. Odpowiadają one za nasze skłonności mimetyczne i sprawiają, że odwzajemniamy uśmiechy i zarażamy się ziewaniem. To one pomagają nam w nauce gestów, czynności i współodczuwaniu. Dzieci odbijające śmiech rodziców, ich postawę i reakcje, zapisują te cenne fragmenty przodków i przekazują dalej. Tak przetrwała zdolność pisania, rzemiosło oraz ledwo uchwytne tiki i grymasy naszych rodziców czy dziadków, ale też gesty bliskich przyjaciół czy ukochanych osób, z którymi dzielimy czas. Dzięki neuronom lustrzanym nawet bezdzietni mogą przekazywać dalej odbicia tego, co potrafią wytworzyć i jacy są. Wystarczy samo obcowanie z innymi.
Szekspir twierdził, że teatr też ma siłę zwierciadła. Wierzył, że wystarczy postawić aktorów przed publicznością, by w odgrywanych emocjach i sytuacjach odnaleźli oni siebie. Tę nieśmiertelną, uniwersalną cząstkę zwaną człowieczeństwem można zobaczyć w odgrywanych bohaterach, często zupełnie obcych samym aktorom. Człowieczeństwo, najtrwalej zapisana z ludzkich cech, najbardziej nieśmiertelna, choć nieprzypisana nikomu na własność, urzeczywistnia się właśnie w sztuce. Nie tak łatwo ją zdefiniować, a jednak każdy instynktownie ją wyczuwa. Theatrum mundi, w którym odgrywamy wciąż te same, dziedziczone role, i scena, gdzie jesteśmy w stanie w magiczny sposób pojąć i przyswoić najbardziej odległe nam doświadczenia – są swoim lustrzanym odbiciem. „To, co było, znowu będzie, a co się stało, znowu się stanie: nie ma nic nowego pod słońcem” – mówi Księga Koheleta. I aktorzy stają się często nośnikiem tego niezwykłego ponadczasowego porozumienia.
Robiłam kiedyś spektakl z lustrem na scenie i grał w nim Kuba Ulewicz. Kuby już nie ma. Myślę o wszystkich twarzach widzów, w których się odbił, o neuronach lustrzanych jego bliskich i przyjaciół, które zachowały jego gesty i uśmiechy, o łańcuchach DNA, które noszą w sobie jego fragmenty. Myślę o naszym scenicznym lustrze, które nie może go już odbić i próbuję z całych sił przypomnieć sobie wszystkie detale Kuby, które mogły odbić się też we mnie. Chciałabym z całych sił, by było ich jak najwięcej. Niosę je dalej, choć czuję ten nieznośny żal, że ludziom obca jest sztuka nieumierania.