Brzozowski i Molier
„Mój Boże, mój Boże! Dlaczego nie mogę pracować, jakbym mógł, bo mógłbym. Zmieniłbym charakter polskiej literatury na całe pokolenia i byłbym szczęśliwy, ale muszę żyć w ciągłym braku książek i dręczyć się wyrzutami sumienia, gdy się kształcę zamiast pisać. Teraz, przed 6 tygodniami, był mi potrzebny Molière. S. z Wiednia mieli go wysłać. To rzekomo kulturalni ludzie, mogliby wiedzieć, co to jest praca pisarza – ale Molière jest ciągle »w drodze«. Czy przyjdzie? kiedy przyjdzie? Nie będę już miał dla niego moralnie miejsca w mym mikrokosmosie, ale nie było przykładu, aby ktokolwiek z moich znajomych, przyjaciół zwrócił uwagę na moje najusilniejsze prośby, gdy idzie o książki. Komu dziś może być potrzebny Molière! Oczywiście, to mój kaprys. Czym jest Molière z punktu widzenia »wagnerianizmu«. […] Więc po co Molière?”
Te słowa z dziennika Stanisława Brzozowskiego przywołuję nie tylko z powodu nadaremnie wyczekiwanego przez polskiego myśliciela tomu dramatów. Ich wymowa staje się do szpiku przejmująca, gdy wiemy, że dni Brzozowskiego są policzone. „Czym jest Molière z punktu widzenia śmierci?” – zdawać się może pytaniem bardziej adekwatnym niż otwierające kolejne ustępy dzienników przywołanie Wagnera.
Dramaty Francuza, tak niecierpliwie wyczekiwane, mogą mieć status ostatniej przeczytanej książki. Brzozowski jest śmiertelnie chory na gruźlicę i być może też z tego powodu dzikie i specyficzne w swej naturze gruźlicze podniecenie, o którego frenetycznej atrakcyjności pisała Susan Sontag, każe mu łapczywie chwytać wszelkie możliwe lektury, nawet tak pozornie błahe z punktu widzenia filozoficznego jak Molier, wyczekiwany w pewnym geście buntu wobec, ciążącej nad Europą, niemieckiej kulturowej dominanty.
Geograficznym tłem ostatnich lat życia Brzozowskiego jest Florencja, którą nazwał „strasznym miastem w chorobie i opuszczeniu”. W rozmowie z Nałkowską (była jedną z niewielu, którzy nie dołączyli do bojkotu filozofa po niepotwierdzonym nigdy pomówieniu przez agenta ochrany o tajną współpracę z carską policją) Brzozowski nazwał też Florencję miastem, które uczy cierpliwości. Trudno stwierdzić, jakie znaczenie dla tych słów miał tom dramatów Moliera.
Spędzając w Toskanii tegoroczne lato, postanowiłam odwiedzić grób Brzozowskiego na cmentarzu Trespiano. Grób znalazłam z łatwością i nie bez wzruszenia przeczytałam wyryte na tablicy słowa „Stanislao Brzozowski, Poeta e Filosofo” oraz daty urodzenia i śmierci: „Polonia 1878”, „Firenze 1911”. Podobno pisarz kazał się pochować z egzemplarzem Boskiej komedii. Zasłyszana ta informacja odżyła w mojej pamięci, gdy pewien polski ksiądz z niewielkiej parafii pod Prato opowiedział mi, jak wezwano go do zmarłego miejscowego Włocha, którego ułożono na katafalku z legitymacją Partii Komunistycznej sterczącą z zesztywniałych i splecionych jak do modlitwy dłoni.
Po zapaleniu znicza na grobie Brzozowskiego pojechałam do centrum Florencji. Józef Kremer, dziewiętnastowieczny historyk sztuki związany z Krakowem, w Podróży do Włoch dużo miejsca poświęca krytyce już wtedy rodzącej się (sic!) turystyki masowej. Tłumy bezmyślnie przemierzających Florencję turystów nazywa on „zwykłym stadem błąkających się wojażerów”.
Zasilam stado błąkających się wojażerów z absolutnym poczuciem bezmyślności i zadziwiającej nieudolności. Trzeba powiedzieć bez ogródek, że pod drzwiami Baptysterium wpadam w prymitywny stupor, a złote kwatery interesują mnie mniej niż tatuaż z Hiroshige, który ma na przedramieniu jakiś Japończyk kłębiący się w tłumie. Nienawidzę zresztą pewnego tonu, który przybierają pisarze i intelektualiści, gdy opisują swe ulubione miasta. Mają oni swoją Florencję, swoją Wenecję i swoją Sienę, piszą o swoich uliczkach, zaułkach, nieznanych czwartorzędnych wizerunkach św. Jerzego, najlepszym espresso na całym świecie, do którego zawsze wracają i które serwuje im ten sam zgarbiony Włoch. Słowem, nienawidzę tych pretensjonalnych uduchowionych wybrańców Europy, którzy pławią się w turystycznej wrażliwości, a następnie wydają swe książki, zwykle zresztą w dobrych wydawnictwach.
Turystyka poetów to jest koszmar. Jestem turystyczną chamką, szczególnie we Florencji. We Florencji w środku sezonu człowiek jest jakby na granicy udaru, na renesansowym ruszcie. Dopiero w cieniu, chłodzie i neutralnym otoczeniu może skatalogować estetyczne przeżycia, i od niego zależy, czy nazwie doświadczenie florenckie po imieniu, czy będzie emfatycznie koloryzował koszmar, mieszaninę doświadczeń Dantejskich (przy pomniku wieszcza w Santa Croce był tłum, zdaje się wielbicieli twórczości poety).
Myślałam, że podlegam pewnej fatamorganie, gdy po takiej florenckiej rundzie (ach, Florencja! ach ach, ta cudowna Florencja!) na jednym z głównych placów miasta zobaczyłam na okazałej kawiarni napisy „Paszkowski”. Wyjaśniono mi potem, że była to słynna polska piwiarnia, przez którą przewinęły się liczne polskie nazwiska. Po pomówieniu o zdradę Brzozowskiemu, stałemu klientowi, odmówiono do niej wstępu.