10/2023
Dorota Kozińska

Pięść: jedna tragedia

 

Mieszkamy przy skrzyżowaniu o wyjątkowym potencjale performatywnym. Do poważnych wypadków dochodzi tutaj nieczęsto, mniejsze stłuczki i tak zwane dzwony trafiają się przynajmniej raz w miesiącu. Zawsze towarzyszy im tłum gapiów, kakofonia klaksonów i ostra wymiana zdań między uczestnikami drogowego incydentu. Nie ukrywam, że odgłos gniecionej blachy także w nas wyzwala reakcję Pawłowa. Mąż przekonuje, że zamiast inwestować w meble balkonowe, powinniśmy sobie kupić dużą puchową poduszkę i spędzać wolne chwile w oknie, czekając na kolejną kraksę.

Dlatego nie dziwi mnie ludzka ciekawość, co się właściwie wydarzyło 22 sierpnia w La Côte-Saint-André, miejscu narodzin Hectora Berlioza, gdzie soliści i członkowie zespołów Johna Eliota Gardinera rozpoczęli kolejną wielką trasę koncertową – tym razem z operą heroiczną Trojanie. Gardiner słynie z paskudnego charakteru i krewkiego temperamentu, niemniej obraz, jaki wyłonił się z pierwszych relacji, zszokował nawet jego wyznawców. Otóż dyrygent, rozjuszony, że jeden ze śpiewaków zszedł z estrady w niewłaściwą stronę, zwyzywał go, po czym – trzymając w ręku półlitrową szklankę piwa – zagroził, że wyleje mu je na głowę. Napotkawszy stanowczy protest ze strony młodego basa, najpierw go spoliczkował, a następnie wyrżnął pięścią w twarz.

Cokolwiek tam zaszło, z pewnością nie powinno było się wydarzyć. Nikt nie wątpi, że za kulisami doszło do skandalu, szkopuł jednak w tym, że pierwszy tę informację ujawnił Norman Lebrecht – znany z pogoni za clickbaitem administrator blogu Slippedisc – uruchamiając niezawodny mechanizm internetowego samosądu i utrudniając rzetelną ocenę sytuacji. Sprawy potoczyły się jak lawina. Gardiner natychmiast wycofał się z prowadzenia kolejnego koncertu we Francji i dwa dni później złożył oświadczenie, w którym przeprosił za swoje zachowanie. Tego samego dnia agencja reprezentująca solistę potwierdziła incydent i zapowiedziała, że śpiewak nie będzie go komentował. Kilka dni później dyrygent anulował wszystkie swoje zobowiązania do końca roku i oświadczył, że poświęci ten czas na terapię i refleksję. Wkrótce potem solista zrezygnował ze swej niewielkiej roli w Trojanach, zapewniając fanów, że z przyczyn całkiem niezależnych. Następne koncerty trasy poprowadził asystent Gardinera. Poważne media zamilkły w oczekiwaniu na dalszy rozwój wypadków.

Tymczasem media mniej poważne i wszechwiedzący komentatorzy podzielili się na dwa wrogie obozy: zaślepionych wyznawców Maestra i zwolenników skancelowania „dziada” wraz z jego wszystkimi dotychczasowymi dokonaniami. Mało kto prostował doniesienia, jakoby zajście miało miejsce „podczas koncertu” (a ściślej, w rzekomej przerwie, bo do skandalu doszło po II akcie opery; koncert się na tym zakończył, a wykonanie pozostałych trzech aktów, zgodnie z planem, nastąpiło nazajutrz) i „w obecności całego zespołu” (świadków było najwyżej kilku). Obrońcy utraconej czci dyrygenta podawali w wątpliwość, czy przyczyną tak poważnej scysji mogła być błaha pomyłka śpiewaka (akurat w przypadku takiego perfekcjonisty-furiata jak Gardiner jest to możliwe, bo koncert był częściowo inscenizowany). Oblatani w najnowszym repertuarze kinomani doszukiwali się pokrewieństw żenującego incydentu z pamiętną sceną z filmu Tár i na tej podstawie wieścili ostateczny zmierzch epoki tyranów batuty. Szczytów absurdu sięgnął komentarz pewnego internauty, który zarzucił Gardinerowi, że w nieszczerych przeprosinach zasłonił się kryzysem klimatycznym. W rzeczywistości muzyk tłumaczył się reakcją organizmu na zmianę leków w blisko czterdziestostopniowym upale.

Przez jakiś czas kotłowało się także w polskiej prasie. Oburzeni publicyści wytykali indolencję przedstawicielom środowisk muzycznych, którzy przez tyle lat przymykali oko na żałosne wybryki dyrygenta. Mnie również się oberwało, za wyrwane z kontekstu sformułowanie, że Gardiner „w Boga nie wierzy. Sam jest bogiem”. Nieważne, że podszyte ironią i pochodzące z artykułu opublikowanego siedem lat temu. Prawie wszystkim rodzimym wzmożeńcom umknęło, że o narcyzmie i niekontrolowanych wybuchach wściekłości Sir Johna pisano od dawna – nie kwestionując zarazem jego wybitnych dokonań artystycznych.

Nie bronię Gardinera. Ale też nie oskarżam – nie przez stronniczość, tylko z braku materiału dowodowego, który na tym etapie wyklucza kategoryczne wnioski. Wiedzą o tym nawet najbardziej mu nieprzychylni dziennikarze brytyjscy, którzy wszystkie dotychczasowe doniesienia o incydencie opatrują sformułowaniami „reportedly”, „supposedly”, bądź ostrożnym terminem prawniczym „allegedly”. Nie z szacunku do dyrygenta, tylko po to, by w razie niespodziewanego zwrotu w sprawie uniknąć pozwów o zniesławienie.

Być może „Jiggy” nie wróci już na estradę. Niedawno skończył osiemdziesiąt lat, a po dyrygencie, który przez większość kariery był bożyszczem tłumów i ulubieńcem krytyki, trudno w tym wieku spodziewać się gruntownej i trwałej przemiany duchowej. Rozumiem żal melomanów, rozumiem zażenowanie muzyków, którzy zawdzięczają mu wszystko, rozumiem frustrację artystów, którym odebrał godność. Tej sprawy nie wolno zamieść pod dywan ani liczyć, że się rozejdzie po kościach. Domagam się uczciwego rozstrzygnięcia i przyjmę je z ulgą, nawet gdy oprawca domniemany okaże się oprawcą rzeczywistym. Proszę mi jednak wybaczyć, że nie kupię sobie wielkiej puchowej poduszki i nie rozeprę się na niej przed ekranem komputera, czekając na upadek wielkiego muzyka.

krytyk muzyczna i teatralna, tłumaczka, wykładowczyni, latynistka.