W pułapce
Czarno-biały film Agnieszki Holland o kryzysie humanitarnym na granicy polsko-białoruskiej w 2021 roku nosi cechy dokumentu społecznego. Osoby publiczne, odpowiedzialne za wprowadzenie tam stanu wyjątkowego, który uniemożliwił wyprowadzenie z lasu setek ludzi, są w nim pokazane lub przywołane po nazwisku. Na widok prezydenta i ministra obrony jedna z wolontariuszek pomagających uchodźcom syczy: „gnojki”, inna osoba zaangażowana w pomoc rzuca nazwisko ministra sprawiedliwości. Zaczepieni politycy po premierze Zielonej granicy oddali reżyserce z nawiązką. Dość powiedzieć, że jednemu z nich sąd zakazał wypowiadania się o Holland. Na ich miejscu wstydziłbym się tego do końca politycznej kariery.
Sprawa uchodźców przekraczających granicę z Białorusią jest polityczna, a jednak szkoda, że Zielona granica chwilami zamienia się w przedwyborczy spot. Jedna z bohaterek wyznaje, że zawsze głosowała na Platformę i paliła świeczki pod sądami, ale nie zaryzykuje złamania prawa i nie poświęci eleganckiego auta na ratowanie ludzi w lesie. Scena objaśnia, która partia w Polsce spełnia europejskie kryteria, choć to właśnie Unia wymusza na Polsce push-backi, a także czego brakuje jej wyborcom do obywatelskiego ideału. Lekcja zostaje częściowo odrobiona i oto w finale filmu bogata polska rodzina o szerokich horyzontach (dzieci mówią w niej biegle po francusku) przyjmuje do luksusowego domu trzech młodych uchodźców z Afryki.
W lesie wycieńczonych migrantów ratują jednak ludzie, którzy niczego się jeszcze nie dorobili. W filmie reprezentują ich wyłącznie anarchiści, choć wiadomo, że na granicy działali także młodzi chrześcijanie z KIK. Szkoda, że Holland pokazała tylko tych pierwszych, choć pewnie wyłącznie oni byli gotowi zaryzykować przemycanie uchodźców. Jednak fakt, że wśród anarchistów są tylko kobiety i jeden niebinarny chłopiec, który mówi o sobie w rodzaju żeńskim, wydaje się już dokumentalną fikcją.
Jeśli nie liczyć kilku postaci epizodycznych, w Zielonej granicy nie ma zresztą wśród Polaków pozytywnej postaci męskiej. Żołnierz, który podczas służby jako jedyny ugina się pod wyrzutami sumienia, na granicy z Ukrainą, gdzie pomaga wojennym uchodźcom, nie potrafi przyznać się do winy. Oczywiście przed dziewczyną. Reżyserka obraziła podobno polski mundur, ale nie jest to prawdą, bo rosłe żołnierki i policjantki noszą go w filmie z godnością.
Inaczej szef polskich pograniczników, który w dwuminutowej pogadance dla żołnierzy potrafi zamanifestować wyższość wobec podwładnych, nienawiść do uchodźców i pogardę dla kobiet w taki sposób, w jaki czynią to internetowi hejterzy. Reżyserka dobrze wie, że jest on tylko funkcjonariuszem wykonującym polecenia, mimo to nie potrafiła odmówić sobie karykaturalnej krytyki polskiego patriarchatu (białoruski tym tylko różni się od naszego, że grabi). Ludzie umierający w polskich lasach to ofiary rasisty, seksisty i dziedzica mentalności szlacheckiej. „Znaj łaskę pana” – kończy dowódca swój monolog.
Na szczęście polityka i ideologia nie przesłaniają w filmie Holland obrazu prawdziwej tragedii. Doskonale zagrane i świetnie wyreżyserowane sceny brutalnego przepychania garstki emigrantów za druty – tam i z powrotem, po wielokroć – skruszą najbardziej zatwardziałe serca. Zielona granica, w jej sekwencjach ukazujących ludzkie cierpienie i bezradność, to film wstrząsający. Może dlatego ci, którzy tak bezpardonowo go krytykują, w ogóle nie zamierzają iść do kina? Gdyby poszli, musieliby się zmierzyć z własnym współczuciem. Co by się stało z ich tożsamością, gdyby przegrali?
Podmokły pas lasu między dwoma państwami to pułapka, w którą wpadli nie tylko emigranci. W pułapce są też wolontariusze, a nawet żołnierze, którzy wykonują nieludzkie zadania. Czy nie znaleźli się w niej także politycy? W pułapce jesteśmy i my Polacy, którzy zasadniczo nie potrafimy pomóc osobom obcym i różnym od nas samych. Taki gest wymaga prawdziwej wolności osobistej, ale jak ją zamanifestować w przestrzeni zwalczających się partii i środowisk – i nie wpaść w pułapkę dyskursów, narracji i propagandy?
To zresztą nie jedyny problem ludzi Zachodu. Holland namawia nas do obywatelskiego nieposłuszeństwa w imię miłości bliźniego, i wcale się nie dziwię, że sam papież ją za to nagrodził. Żeby jednak zdobyć się na taki czyn, należy pokonać własny egoizm, a system europejskich wartości tylko pozornie temu sprzyja. Każde kolejne wezwanie do solidarności z potrzebującymi pogłębia jedynie naszą frustrację mimowolnych niewolników dobrobytu, konsumpcji, samorozwoju i kariery. Chcielibyśmy, żeby jakaś nowa władza zmieniła politykę migracyjną, ale czy rzeczywiście jesteśmy na nią wewnętrznie gotowi? Przecież bez nas stanie się ona źródłem jeszcze większych konfliktów społecznych.
Tymczasem w gęstych polskich lasach wciąż giną ludzie, których nie widać. Dobrze więc, że Agnieszka Holland przynajmniej nam ich pokazała.