Czekając na barbarzyńców
„Białe plamy historii to przeważnie plamy czerwone” – słyszymy u Wojciecha Farugi w Ostatnich dniach Eleny i Nicolae Ceaușescu. Olśniewająca wizualnie, znakomicie zagrana teatralna fantazja zwraca uwagę, że z najnowszej historii wyczytać można z całą pewnością jedno: „Świat ma słabą pamięć”.
fot. Natalia Kabanow / Teatr Polski w Bydgoszczy
Ostatnie dni Eleny i Nicolae Ceaușescu Julii Holewińskiej w reżyserii Wojciecha Farugi oglądamy na małej scenie Teatru Polskiego w Bydgoszczy. Faruga, również autor scenografii, kostiumów i świateł, usadza nas po obu stronach lśniącego pasa scenicznej przestrzeni, wpuszczonego nieco w podłogę i zamkniętego przy kulisach lustrzanymi ścianami. Z sufitu zwisa monstrualny, mieniący się złotem żyrandol, a w sztucznym śniegu pokrywającym „szklaną” podłogę dostrzegamy siedem zastygłych ciał: leżących bezwładnie w białym puchu, opartych nieruchomo o lustra. Wystrojonych w szykowne, połyskujące stroje.
Tytułowe ostatnie dni to zmetaforyzowane grudniowe ostatki: ciemne i mroźne. Ich wizualna reprezentacja w pierwszej chwili przywołuje skojarzenie ze świątecznym cackiem – szklaną kulą z unieruchomionymi we wnętrzu świecidełkami, którą wystarczy lekko potrząsnąć, aby śnieg pokrywający jej dno zaczął wirować. Po chwili bycia z tym uwodzącym estetycznie, a inicjalnym dla przedstawienia obrazem zauważamy jego demonstracyjne wystudiowanie i (jeszcze) trudną do opowiedzenia pustkę, jakby ułożone w niepokojących pozach ciała oznaczały wyłącznie koniec i brak. Ale tytułowe ostatnie dni to również czasoprzestrzeń bardzo konkretna, to grudzień 1989 roku w pałacu Ceaușescu, to ostatnie momenty życia prezydenckiej pary, która chwilę przed sylwestrową nocą zostanie rozstrzelana za zbrodnie na rumuńskim narodzie. W teatralnej opowieści o ich końcu splata się historyczny fakt z doprawioną czarnym humorem baśnią, ale przede wszystkim konfrontowane są ze sobą opozycyjne terytoria znaczeń: pustka i to, co zawiera w sobie potencjał szeroko ujętej z(a)miany.
W jednej ze scen Chłopak, najbardziej wieloznaczny bohater sztuki, szepcze w telefonicznej rozmowie wiersz Bóg opuszcza Antoniusza Konstandinosa Kawafisa. Adresat wiadomości, Generał, (jeszcze) sprzymierzeniec dyktatorskiej pary i ich łącznik ze światem „zewnętrznym”, nie przyjmuje słów o nieuchronnym końcu. Uruchomienie tego bardzo konkretnego kontekstu – dzieła Kawafisa, który o kresie opowiadał z unikalnym połączeniem spokoju, piękna i humoru – intuicyjnie niemal prowadzi do przyjrzenia się scenicznemu światu z perspektywy innego wiersza aleksandryjskiego poety, chodzi oczywiście o Czekając na barbarzyńców. I tu zauważamy, że przedstawienie stanowi niejako apokryficzną, karnawałową wersję utworu Kawafisa. U Farugi możni są pozbawieni swojej nadludzkiej mocy, wyczerpani i zwyczajnie głupi. Siedzą wystrojeni w złoto i zaopatrzeni w drogocenne insygnia, których nie zamierzają przekazać w ręce zbliżających się „barbarzyńców”. Elena (Małgorzata Witkowska) i Nicolae (Mirosław Guzowski) chcą za wszelką cenę pisać swoją okrutną baśń, a ich ostatnie dni są niczym innym, jak nieudolnym dopisywaniem pokracznych wersów do kończącej się właśnie opowieści.
Kiedy unieruchomione na początku spektaklu postaci ożywają, rozpoczynają swoje bycie w scenicznym mikrokosmosie od dosadnego wskazania tych, którzy ten świat zaprojektowali: Nicolae, „syna słońca”, „faraona” i „księcia czarodzieja” oraz Eleny, „najlepszej z matek”. Hierarchia ustanowiona kolejnością egzaltowanych powitań okazuje się jednym z wielu miraży, bo w tym duecie prowadzi wyraźnie Elena. Parę otacza kameralne grono najbliższych: zgorzkniała Córka (inspirowana postacią Zoi Ceaușescu), zrezygnowana Dama Dworu (Małgorzata Trofimiuk), przyczajony Ochroniarz (Marcin Zawodziński), wspomniani już Generał i Chłopak. Wszyscy bezczynnie oczekujący na to, co nieuchronne i zapowiadane chociażby przez wygrzebywane z puchu „prezenty świąteczne” – przedmioty zabezpieczone, niczym dowody w śledztwie, foliowymi workami. Atmosfera permanentnego odizolowania splata się tu z upartym przekonaniem o własnej wszechmocy (prezydencka para) oraz posłusznym oczekiwaniem na obiecujący ulgę finał (dwór). Reżyser mistrzowsko „cieniuje” swoją teatralną opowieść – dość statyczną w obszarze ruchu, ale pełną napięcia w sferze znaczeń i emocji. Sceniczną przestrzeń modeluje światło – zatapiające cały krajobraz w lepkim fiolecie czy formujące go upiorną zielenią. Bohaterowie i bohaterki krążą po skrzącej się przestrzeni, zderzają się ze sobą w krótkich, czasem intencjonalnie niedokończonych dialogach. Z nich wyłania się, słowo za słowem, rzeczywisty kształt imperium Eleny i Nicolae. Ten, który nasza europejska pamięć zamazała pod wpływem medialnych doniesień – skoncentrowanych albo na ekstremalnie wystawnym życiu pary, albo na ich nieprzystającej do realiów nowoczesnej Europy śmierci (rozstrzelanie pod ścianą).
Przedstawienie przypomina niewyobrażalność produkowanego przez Elenę i Nicolae cierpienia, niewyobrażalność zaprojektowanego przez nich systemu społecznej opresji, który, odkrywany tu poniekąd „przypadkiem”, brzmi jak fantazja wycięta z dawnej baśni czy gotyckiego horroru. „Rozpływanie się w powietrzu” (nie)przypadkowych osób, hodowanie społeczeństwa w określonej temperaturze i ze ściśle odmierzonymi porcjami jedzenia, upiorne sposoby na przedłużanie żywotności państwa, jak „test żaby” czy przetaczanie dziecięcej krwi – to głównie Zoia demaskuje metody zarządzania państwem, mające się nijak do wizerunku pary w Europie. „Zachód bardzo długo kochał moich rodziców” – mówi z goryczą Córka, wspominając drogie prezenty, znajomości, honory. Zoia zresztą, jak każda bez wyjątku kobieta w państwie, podlegała prawom ustanowionym przez rodziców. Wspólny „taniec” prezydenckiej Córki i Damy Dworu, choreografia ze srebrną kulą wykonywana przez zesztywniałe ciała, opowiada poruszająco o przemocy, która stała się udziałem rumuńskich kobiet. Na skutek wprowadzonej przez Elenę polityki „reprodukcyjnej” zmarło tysiące kobiet, a tysiące dzieci stało się sierotami żyjącymi w skrajnym ubóstwie i samotności. Podobną mikropowieść „wytańczy” tu Chłopak. Jego postać odbija znienawidzonych przez system Ceaușescu homoseksualnych mężczyzn – więzionych, zabijanych czy umierających na szalejące wskutek zbrodniczej polityki państwa AIDS.
Postać Zoi, znakomicie zagrana przez Michalinę Rodak, jest tylko z pozoru kimś „wyżej” niż reszta postaci otaczających prezydencką parę. Ona i wszyscy pozostali bohaterowie krążą, trochę z przymusu, ale trochę też z przyzwyczajenia, wokół dwugłowego „słońca”, podlegając jednocześnie zasadzie – im bliżej prezydenckiej pary, tym mniejsza szansa na autonomię. W rodzicielskich oczach Zoia to wyłącznie byt zależny i warunkowy, chociaż utrzymywany w luksusie i względnym bezpieczeństwie. I właśnie jedną z najciekawszych przestrzeni bydgoskiej fantazji jest ta opowiadająca o mechanizmie utrzymywania się przy życiu osób bezpośrednio dotykanych spojrzeniem Eleny i Nicolae. Dama Dworu, Securitate, Generał. „Ci, których nie znam, po prostu nie istnieją” – mówi znudzona Elena. Ci, których zna, istnieją wyłącznie według jej scenariusza. Ich indywidualne tragedie i końce świata wyczytujemy z półsłówek, drobnych gestów, pospiesznych spojrzeń. U Farugi wiele dzieje się „w cieniu”, na uboczu. To, jak bardzo ten cień nas przyciąga, wynika ze świetnie pomyślanych aktorskich postaci. Gdy poruszający Generał Damiana Kwiatkowskiego przemyka między bohaterami i bohaterkami z telefonem w rękach, czujemy, że ten nieustannie spięty, z trudem wypowiadający słowa mężczyzna niesie sobą pierwiastek oczyszczającego zniszczenia. Świetnym kontrapunktem dla grozy całej opowieści są „uziemione” postaci Marcina Zawodzińskiego i Małgorzaty Trofimiuk, zalękniony, ale i cwany Securitate oraz pogodzona z losem Dama Dworu. „U nas – jak nie Dracula, to HIV. Zawsze jakiś horror” – mówi bohaterka Trofimiuk w jednym z najbardziej (auto)ironicznych i zaskakujących fragmentów przedstawienia. Najtrudniej definiowalną postacią jest z pewnością Chłopak, świetnie zagrany przez Karola Franka Nowińskiego. Symboliczne wcielenie ofiar reżimu Ceaușescu, ale też i postać z „mistycznego pochodu” z wiersza Kawafisa, antropomorficzny znak końca (pewnego) świata.
Ostatnie dni Eleny i Nicolae Ceaușescu to opowieść o rozsypującym się micie, który nie tylko upadł, ale przede wszystkim został zdemaskowany – jako opowieść z gruntu fałszywa, pozbawiona funkcji integracyjnej czy kreacyjnej. Mit zbudowany przez Ceaușescu jawi się w bydgoskim przedstawieniu jako narracja sankcjonująca bezustanny, dojmujący brak; jako rodzaj czarnej dziury, żarłocznie wsysającej cudze doświadczenie i niedającej nic w zamian. Elena i Nicolae w świetnych kreacjach Małgorzaty Witkowskiej i Mirosława Guzowskiego od początku pokazani są jako para fałszywych bożków. Ona, w złotej sukni i z wahadełkiem w dłoni, zblazowana i bezduszna; on, w wytwornym smokingu, wydaje się marionetką powtarzającą w kółko te same zdania, wirującą w obrębie kilku własnych obsesji, głuchą i ślepą na resztę świata. W ostatnich podrygach mocy jeszcze zaganiają najbliższych do wspólnej ceremonii na swoją cześć, jednak w ostatecznym rozrachunku ich ostatnie dni to żałosna próba wyszarpania insygniów należących już do „barbarzyńców”.
„Białe plamy historii to przeważnie plamy czerwone” – słyszymy u Wojciecha Farugi, którego olśniewająca wizualnie, znakomicie zagrana teatralna fantazja zwraca uwagę, że z najnowszej historii wyczytać można z całą pewnością jedno: „Świat ma słabą pamięć”.
Teatr Polski im. Hieronima Konieczki w Bydgoszczy
Ostatnie dni Eleny i Nicolae Ceaușescu
tekst, dramaturgia Julia Holewińska
reżyseria, scenografia, kostiumy, światło Wojciech Faruga
muzyka Radosław Duda
choreografia Bartłomiej Gąsior
przygotowanie wokalne Natalia Kawałek
premiera 14 października 2023