12/2023

Czekając na barbarzyńców

„Białe plamy historii to przeważnie plamy czerwone” – słyszymy u Wojciecha Farugi w Ostatnich dniach Eleny i Nicolae Ceaușescu. Olśniewająca wizualnie, znakomicie zagrana teatralna fantazja zwraca uwagę, że z najnowszej historii wyczytać można z całą pewnością jedno: „Świat ma słabą pamięć”.

Obrazek ilustrujący tekst Czekając na barbarzyńców

fot. Natalia Kabanow / Teatr Polski w Bydgoszczy

 

Ostatnie dni Eleny i Nicolae Ceaușescu Julii Holewińskiej w reżyserii Wojciecha Farugi oglądamy na małej scenie Teatru Polskiego w Bydgoszczy. Faruga, również autor scenografii, kostiumów i świateł, usadza nas po obu stronach lśniącego pasa scenicznej przestrzeni, wpuszczonego nieco w podłogę i zamkniętego przy kulisach lustrzanymi ścianami. Z sufitu zwisa monstrualny, mieniący się złotem żyrandol, a w sztucznym śniegu pokrywającym „szklaną” podłogę dostrzegamy siedem zastygłych ciał: leżących bezwładnie w białym puchu, opartych nieruchomo o lustra. Wystrojonych w szykowne, połyskujące stroje.

Tytułowe ostatnie dni to zmetaforyzowane grudniowe ostatki: ciemne i mroźne. Ich wizualna reprezentacja w pierwszej chwili przywołuje skojarzenie ze świątecznym cackiem – szklaną kulą z unieruchomionymi we wnętrzu świecidełkami, którą wystarczy lekko potrząsnąć, aby śnieg pokrywający jej dno zaczął wirować. Po chwili bycia z tym uwodzącym estetycznie, a inicjalnym dla przedstawienia obrazem zauważamy jego demonstracyjne wystudiowanie i (jeszcze) trudną do opowiedzenia pustkę, jakby ułożone w niepokojących pozach ciała oznaczały wyłącznie koniec i brak. Ale tytułowe ostatnie dni to również czasoprzestrzeń bardzo konkretna, to grudzień 1989 roku w pałacu Ceaușescu, to ostatnie momenty życia prezydenckiej pary, która chwilę przed sylwestrową nocą zostanie rozstrzelana za zbrodnie na rumuńskim narodzie. W teatralnej opowieści o ich końcu splata się historyczny fakt z doprawioną czarnym humorem baśnią, ale przede wszystkim konfrontowane są ze sobą opozycyjne terytoria znaczeń: pustka i to, co zawiera w sobie potencjał szeroko ujętej z(a)miany.

W jednej ze scen Chłopak, najbardziej wieloznaczny bohater sztuki, szepcze w telefonicznej rozmowie wiersz Bóg opuszcza Antoniusza Konstandinosa Kawafisa. Adresat wiadomości, Generał, (jeszcze) sprzymierzeniec dyktatorskiej pary i ich łącznik ze światem „zewnętrznym”, nie przyjmuje słów o nieuchronnym końcu. Uruchomienie tego bardzo konkretnego kontekstu – dzieła Kawafisa, który o kresie opowiadał z unikalnym połączeniem spokoju, piękna i humoru – intuicyjnie niemal prowadzi do przyjrzenia się scenicznemu światu z perspektywy innego wiersza aleksandryjskiego poety, chodzi oczywiście o Czekając na barbarzyńców. I tu zauważamy, że przedstawienie stanowi niejako apokryficzną, karnawałową wersję utworu Kawafisa. U Farugi możni są pozbawieni swojej nadludzkiej mocy, wyczerpani i zwyczajnie głupi. Siedzą wystrojeni w złoto i zaopatrzeni w drogocenne insygnia, których nie zamierzają przekazać w ręce zbliżających się „barbarzyńców”. Elena (Małgorzata Witkowska) i Nicolae (Mirosław Guzowski) chcą za wszelką cenę pisać swoją okrutną baśń, a ich ostatnie dni są niczym innym, jak nieudolnym dopisywaniem pokracznych wersów do kończącej się właśnie opowieści.

Kiedy unieruchomione na początku spektaklu postaci ożywają, rozpoczynają swoje bycie w scenicznym mikrokosmosie od dosadnego wskazania tych, którzy ten świat zaprojektowali: Nicolae, „syna słońca”, „faraona” i „księcia czarodzieja” oraz Eleny, „najlepszej z matek”. Hierarchia ustanowiona kolejnością egzaltowanych powitań okazuje się jednym z wielu miraży, bo w tym duecie prowadzi wyraźnie Elena. Parę otacza kameralne grono najbliższych: zgorzkniała Córka (inspirowana postacią Zoi Ceaușescu), zrezygnowana Dama Dworu (Małgorzata Trofimiuk), przyczajony Ochroniarz (Marcin Zawodziński), wspomniani już Generał i Chłopak. Wszyscy bezczynnie oczekujący na to, co nieuchronne i zapowiadane chociażby przez wygrzebywane z puchu „prezenty świąteczne” – przedmioty zabezpieczone, niczym dowody w śledztwie, foliowymi workami. Atmosfera permanentnego odizolowania splata się tu z upartym przekonaniem o własnej wszechmocy (prezydencka para) oraz posłusznym oczekiwaniem na obiecujący ulgę finał (dwór). Reżyser mistrzowsko „cieniuje” swoją teatralną opowieść – dość statyczną w obszarze ruchu, ale pełną napięcia w sferze znaczeń i emocji. Sceniczną przestrzeń modeluje światło – zatapiające cały krajobraz w lepkim fiolecie czy formujące go upiorną zielenią. Bohaterowie i bohaterki krążą po skrzącej się przestrzeni, zderzają się ze sobą w krótkich, czasem intencjonalnie niedokończonych dialogach. Z nich wyłania się, słowo za słowem, rzeczywisty kształt imperium Eleny i Nicolae. Ten, który nasza europejska pamięć zamazała pod wpływem medialnych doniesień – skoncentrowanych albo na ekstremalnie wystawnym życiu pary, albo na ich nieprzystającej do realiów nowoczesnej Europy śmierci (rozstrzelanie pod ścianą).

Przedstawienie przypomina niewyobrażalność produkowanego przez Elenę i Nicolae cierpienia, niewyobrażalność zaprojektowanego przez nich systemu społecznej opresji, który, odkrywany tu poniekąd „przypadkiem”, brzmi jak fantazja wycięta z dawnej baśni czy gotyckiego horroru. „Rozpływanie się w powietrzu” (nie)przypadkowych osób, hodowanie społeczeństwa w określonej temperaturze i ze ściśle odmierzonymi porcjami jedzenia, upiorne sposoby na przedłużanie żywotności państwa, jak „test żaby” czy przetaczanie dziecięcej krwi – to głównie Zoia demaskuje metody zarządzania państwem, mające się nijak do wizerunku pary w Europie. „Zachód bardzo długo kochał moich rodziców” – mówi z goryczą Córka, wspominając drogie prezenty, znajomości, honory. Zoia zresztą, jak każda bez wyjątku kobieta w państwie, podlegała prawom ustanowionym przez rodziców. Wspólny „taniec” prezydenckiej Córki i Damy Dworu, choreografia ze srebrną kulą wykonywana przez zesztywniałe ciała, opowiada poruszająco o przemocy, która stała się udziałem rumuńskich kobiet. Na skutek wprowadzonej przez Elenę polityki „reprodukcyjnej” zmarło tysiące kobiet, a tysiące dzieci stało się sierotami żyjącymi w skrajnym ubóstwie i samotności. Podobną mikropowieść „wytańczy” tu Chłopak. Jego postać odbija znienawidzonych przez system Ceaușescu homoseksualnych mężczyzn – więzionych, zabijanych czy umierających na szalejące wskutek zbrodniczej polityki państwa AIDS.

Postać Zoi, znakomicie zagrana przez Michalinę Rodak, jest tylko z pozoru kimś „wyżej” niż reszta postaci otaczających prezydencką parę. Ona i wszyscy pozostali bohaterowie krążą, trochę z przymusu, ale trochę też z przyzwyczajenia, wokół dwugłowego „słońca”, podlegając jednocześnie zasadzie – im bliżej prezydenckiej pary, tym mniejsza szansa na autonomię. W rodzicielskich oczach Zoia to wyłącznie byt zależny i warunkowy, chociaż utrzymywany w luksusie i względnym bezpieczeństwie. I właśnie jedną z najciekawszych przestrzeni bydgoskiej fantazji jest ta opowiadająca o mechanizmie utrzymywania się przy życiu osób bezpośrednio dotykanych spojrzeniem Eleny i Nicolae. Dama Dworu, Securitate, Generał. „Ci, których nie znam, po prostu nie istnieją” – mówi znudzona Elena. Ci, których zna, istnieją wyłącznie według jej scenariusza. Ich indywidualne tragedie i końce świata wyczytujemy z półsłówek, drobnych gestów, pospiesznych spojrzeń. U Farugi wiele dzieje się „w cieniu”, na uboczu. To, jak bardzo ten cień nas przyciąga, wynika ze świetnie pomyślanych aktorskich postaci. Gdy poruszający Generał Damiana Kwiatkowskiego przemyka między bohaterami i bohaterkami z telefonem w rękach, czujemy, że ten nieustannie spięty, z trudem wypowiadający słowa mężczyzna niesie sobą pierwiastek oczyszczającego zniszczenia. Świetnym kontrapunktem dla grozy całej opowieści są „uziemione” postaci Marcina Zawodzińskiego i Małgorzaty Trofimiuk, zalękniony, ale i cwany Securitate oraz pogodzona z losem Dama Dworu. „U nas – jak nie Dracula, to HIV. Zawsze jakiś horror” – mówi bohaterka Trofimiuk w jednym z najbardziej (auto)ironicznych i zaskakujących fragmentów przedstawienia. Najtrudniej definiowalną postacią jest z pewnością Chłopak, świetnie zagrany przez Karola Franka Nowińskiego. Symboliczne wcielenie ofiar reżimu Ceaușescu, ale też i postać z „mistycznego pochodu” z wiersza Kawafisa, antropomorficzny znak końca (pewnego) świata.

Ostatnie dni Eleny i Nicolae Ceaușescu to opowieść o rozsypującym się micie, który nie tylko upadł, ale przede wszystkim został zdemaskowany – jako opowieść z gruntu fałszywa, pozbawiona funkcji integracyjnej czy kreacyjnej. Mit zbudowany przez Ceaușescu jawi się w bydgoskim przedstawieniu jako narracja sankcjonująca bezustanny, dojmujący brak; jako rodzaj czarnej dziury, żarłocznie wsysającej cudze doświadczenie i niedającej nic w zamian. Elena i Nicolae w świetnych kreacjach Małgorzaty Witkowskiej i Mirosława Guzowskiego od początku pokazani są jako para fałszywych bożków. Ona, w złotej sukni i z wahadełkiem w dłoni, zblazowana i bezduszna; on, w wytwornym smokingu, wydaje się marionetką powtarzającą w kółko te same zdania, wirującą w obrębie kilku własnych obsesji, głuchą i ślepą na resztę świata. W ostatnich podrygach mocy jeszcze zaganiają najbliższych do wspólnej ceremonii na swoją cześć, jednak w ostatecznym rozrachunku ich ostatnie dni to żałosna próba wyszarpania insygniów należących już do „barbarzyńców”.

„Białe plamy historii to przeważnie plamy czerwone” – słyszymy u Wojciecha Farugi, którego olśniewająca wizualnie, znakomicie zagrana teatralna fantazja zwraca uwagę, że z najnowszej historii wyczytać można z całą pewnością jedno: „Świat ma słabą pamięć”.

Teatr Polski im. Hieronima Konieczki w Bydgoszczy

Ostatnie dni Eleny i Nicolae Ceaușescu

tekst, dramaturgia Julia Holewińska

reżyseria, scenografia, kostiumy, światło Wojciech Faruga

muzyka Radosław Duda

choreografia Bartłomiej Gąsior

przygotowanie wokalne Natalia Kawałek

premiera 14 października 2023

absolwentka UG, doktor nauk humanistycznych.