Intonacyjnie
Przy okazji wizyty w Lublinie postanowiliśmy z mężem odwiedzić Muzeum na Majdanku. Skierowaliśmy się do punktu obsługi zwiedzających, gdzie powitała nas niezwykle miła i uśmiechnięta pani obdarzona bardzo wysokim głosem. Dzień był deszczowy i nie było żadnych zwiedzających, więc pani euforycznie ruszyła w naszą stronę i całą sobą chciała otoczyć nas profesjonalną opieką. Wysokim głosem rozkosznej przedszkolanki zaczęła swój monolog.
„Mogą państwo iść pieszo stąd albo wziąć samochód i podjechać bliżej na nasz parking. Kosztuje dziesięć złotych, ale będzie trochę bliżej do krematorium. Pogoda nie zachęca do spacerów, ale jeśli się państwo jednak zdecydują, to najlepiej będzie przejść na skróty przez pomnik ofiar i udać się tą ścieżką. Pokażę państwu długopisem na mapie. O tu. Po prawej będą łaźnie, damska i męska. Dalej znajdą państwo dwa przeznaczone do zwiedzania baraki z wystawą planszową. W kolejnym można obejrzeć instalację artystyczną oraz multimedialną wystawę w budynku po lewej. Tu. O tu. Dalej będzie barak z butami. A tu baraki, w których odtworzone są warunki życia w obozie. Możecie je państwo również zwiedzić, jeśli starczy państwu sił… To dość daleko. I dopiero na końcu jest krematorium. Niestety. Chyba nie mogę pomóc. Bardzo mi przykro. Niestety mamy remont. W normalnych warunkach moglibyście państwo podjechać samochodem pod samo krematorium na nasz drugi parking, ale droga jest zamknięta. To długi spacer. A z tego parkingu, który jest dostępny, to właściwie żadna różnica. Może lepiej rzeczywiście przejść na skróty przez pomnik ofiar… Zaoszczędzą państwo te dziesięć złotych. Mamy też bardzo ciekawe wspomnienia obozowiczów do kupienia. U koleżanki. O tu. W okienku. Zachęcam. Bardzo ciekawe wspomnienia. Dziękuję. Mam nadzieję, że jakoś pomogłam. Dobrego dnia. Do widzenia”.
Wychodzimy. Zaopiekowani. Sparaliżowani. Trochę jeszcze poważni adekwatnie do miejsca i pogody, a trochę uśmiechnięci z zastygłym na twarzy grymasem uprzejmości. Idziemy zgodnie ze wskazówkami. Pilnie wysłuchaliśmy pełnego słodyczy monologu szczebiotliwej pani o możliwościach skrócenia sobie drogi do krematorium. Z przewodnikiem w ręku przemierzamy szeroką ścieżkę i patrzymy na wielkie, pozbawione drzew zielone pole poprzecinane równymi jak wagoniki barakami. Dookoła blokowisko i domki jednorodzinne. Samochody, karetki, dzieci skaczą po kałużach. Życie. Ciasnota. Pole nie pasuje tu. Wielkie nic w środku miasta – marnotrawstwo przestrzeni.
Idziemy po tym wielkim cmentarzysku. Maszerujemy wzdłuż spacerniaka w czasach, gdy tej długości przechadzka jest sporą niewygodą, zwłaszcza w deszczu. I rzeczywiście jest nieprzyjemnie. Ale nasze „nieprzyjemnie” jest jakieś aroganckie i głupie w tych okolicznościach. Nie przyszliśmy tu przecież, żeby było przyjemnie albo miło. Zapadamy się z mężem w kołnierze kurtek i drepczemy przez miejsce, które jest wyrwą w tym mieście.
Z poczuciem absurdu wśród błękitnych ścian łaźni rozmyślam o adekwatnych słowach na końce świata i kataklizmy. Nie ma wśród nich rozważań o tym, czy parking jest wart dziesięciu złotych. Nie ma wyrażeń takich jak: „dobrego dnia”, „pogoda nie zachęca do spacerów” czy „ciekawe wspomnienia”. A potem w baraku z ponad trzema setkami tysięcy butów, które akurat zostały w obozie, bo okupanci nie zdążyli ich jeszcze wywieźć albo przerobić, rozmyślam o sztuce intonacji. Czy pani z punktu obsługi zwiedzających wywiązałaby się lepiej ze swojego zadania, gdyby podała całą instrukcję nisko i z grobową miną? Czy lepsza jest tu wierność kadencji, czy antykadencji? Oba rozwiązania wydają mi się głupie i komiczne w jakiś makabryczny sposób. Mimo odpowiedniego wykształcenia czuję intonacyjną bezradność.
Jak powiedzieć komuś coś strasznego – pytamy z mężem sztuczną inteligencję, która podobno wszystko wie lepiej. Aplikacja zaleca upewnić się, że nikt nie będzie przeszkadzał, zacząć z pauzy i szczerze, bez owijania w bawełnę przekazać trudną informację, a potem przyjąć wszystkie emocje drugiej strony i zapewnić o swoim wsparciu. Zalecany jest spokój i raczej uboga intonacja.
Myślę o wszystkich masakrach ostatnich lat, o których informowali mnie prezenterzy telewizyjni w wieczornych wiadomościach. O Srebrenicy, ataku na World Trade Center, wojnach na Bliskim Wschodzie, ludobójstwie w Rwandzie, strzelaninie na wyspie Utoya, o wojnie na Ukrainie i teraz w Izraelu. Pamiętam to lekkie zażenowanie, które miałam, gdy ktoś emocjonalnie zabarwiał te komunikaty rezygnacją, empatyzującym smutkiem albo dystyngowanym oburzeniem. Nie wiem, jak się prawidłowo mówi: nie ma tysiąca ludzi. Albo: zginęło ponad jedenaście tysięcy ludzi, z czego około czterdzieści procent to dzieci. Może z pauzy. Najprościej jak się da. Bez owijania w bawełnę. Bez udawania, że rozumiemy albo jesteśmy w stanie to sobie wyobrazić.
Pod samym krematorium mijamy grupę obcokrajowców. Dwie kobiety rozmawiają po niemiecku. Gdy zbliżają się do nas, zawstydzają się i milkną. Cisza jest tu na miejscu. Pasuje do tej wyrwy w mieście. Do tego uskoku w historii.