Najbardziej polskie miejsce dla wszystkich
Zgromadzeni na ściance wspinaczkowej w krakowskich Bronowicach, gdzie odbywa się czytanie Wesela, goście-weselnicy przychodzą tam nie dla krytycznej refleksji o istniejących w społeczeństwie podziałach i niemożliwości ich przezwyciężenia, ale dla wspólnej zabawy.
rys. Kinga Czaplarska
Mogłabym zacząć z patosem lub przytupem, bo w końcu ma to być tekst o Weselu Stanisława Wyspiańskiego. Jednocześnie jednak chcę opowiedzieć historię grupy przyjaciół, która pod koniec 2021 roku zebrała się, by przygotować performatywne czytanie fragmentów sztuki, mające stać się częścią imprezy muzyczno-przebieranej, inspirowanej czasem przełomu XIX i XX wieku, spotkaniem – z okazji ślubu i wesela Lucjana Rydla i Jadwigi Mikołajczykówny – bronowickiego chłopstwa i krakowskiej inteligencji oraz poetycką, dramatyczną wizją najsłynniejszego młodopolskiego artysty. Rok w rok, od trzech lat, w okolicy listopada na ścianie wspinaczkowej Bronx Bouldering w Bronowicach Wielkich w Krakowie, wśród zabudowy domów rodzinnych, obok przystanku jednej linii autobusowej, odbywa się blisko dwunastogodzinna impreza.
Chcielibyście wesele? To macie. Najpierw przedstawienie teatralne pełniące jak ślub rolę ceremonialną, a później jedzenie, wódka, dwie kapele i tańce do białego rana. Prawie wszyscy w specjalnie przygotowanych strojach. Bawić się można z najbliższą przyjaciółką i przyjacielem, rodziną, ale poznacie też dalekie ciotki, o których do tej pory tylko słyszeliście. Zapewne obok siebie tańczą i tacy, którzy niespecjalnie za sobą przepadają. Może dziś wypiją bruderszaft. Ktoś się zakocha, ktoś pożegna dawną miłość, ktoś wróci z kimś do domu. Ja przyglądam się bawiącym, ale nie umiem być zdystansowaną obserwatorką. Przez chwilę byłam Haneczką, z którą poznawałam się przez siedem tygodni. Zbliżyłyśmy się i lubię z nią przebywać. Czasami myślę, że jest moją siostrą. Bałabym się jednak pomyśleć o grupie powołanej do życia w procesie prób i tworzenia przedstawienia, we wrześniu 2023 roku w Krakowie, jako o rodzinie. Wesele dało nam szansę zbudować relację na znacznie bardziej różnorodnych zasadach. Pewnie dlatego, że historia istnienia tego wydarzenia nie jest oczywista. Na potrzeby niniejszego tekstu chciałabym opowiedzieć ją kilkutorowo, mając głębokie przekonanie, że indywidualne perspektywy moich rozmówców – związanych z Weselem od początku jego istnienia – tworzą krajobraz tego niezwykle społecznego wydarzenia.
Andrzej Mecherzyński-Wiktor
Zawodowy wspinacz, jeden z dwóch pomysłodawców bronxowego Wesela, aktor we wszystkich trzech realizacjach, a także reżyser czytania w 2023 roku. Andrzej opowiada mi, że pomysł na imprezę pojawił się wraz z początkiem tworzenia miejsca, między jesienią 2019 a styczniem 2020 roku – tuż przed pandemią COVID-19, kiedy to globalna sytuacja zmieniła życie i plany wielu przedsiębiorców i unicestwiła większość młodych biznesów. Obostrzenia pandemiczne sprawiły, że plany Mecherzyńskiego-Wiktora i jego wspólnika – Mariusza „Oskara” Szwugra zostały zrealizowane dopiero w listopadzie 2021 roku. Wspomina to tak:
„Oskar” ma skłonność charakterystycznie polską, że jak coś się robi, to się człowiekowi intuicyjnie wydaje, że to jest za mało. Kiedy się zaprasza gości, jest przystawka, obiad, desery, ale to jest wciąż za mało! To jest bida, z czym my wyskakujemy, to jest jakieś nic. I wtedy „Oskar” wymyślił, żeby zrobić lekturę Wesela. Popukałem się w głowę.
Jednak dzięki otwartości Mecherzyńskiego-Wiktora i reszty ekipy zaproszonej przez Szwugra – machina teatralna ruszyła. Próby odbywały się w salce studia nagraniowego pomysłodawcy lektury na ulicy Smolki na krakowskim Podgórzu. Zespół aktorski składał się ze znajomych i przyjaciół związanych z knajpą Pierwszy Lokal na Stolarskiej po lewej stronie, idąc od Małego Rynku, co mój rozmówca opowiada jako okazję do wyjścia poza środowisko wspinaczkowe i ściągnięcie na Bronx osób, które mogłyby się tam nigdy nie pojawić.
W „dzień weselny”, na spowitym listopadową mgłą parkingu, z taksówek zaczęły „wysiadać zjawiska”. Po czytaniu, w trakcie koncertu, który wtedy jeszcze odbył się w małej salce przy barze, w ścisku rodem z filmu Andrzeja Wajdy i klimacie PRL-owskich nocnych rozmów Polaków, twórcy Wesela mogli mieć pewność, że pomysł zażarł. W latach następnych z żalem zdecydowali o przeniesieniu części muzyczno-tanecznej na halę, by zapewnić publiczności stricte muzycznej dobre warunki do słuchania koncertu.
Dopytuję o konteksty oddziałujące na uczestników i twórców wydarzenia. Andrzej opowiada, że praca z Weselem na Bronowicach nie przypomina działań archeologicznych czy historyczno-rekonstrukcyjnych. Na osiedlu w Krakowie czujesz, jakbyś był w podkrakowskiej wsi; zachowany został stary układ budynków – bloki mieszają się z dawnymi domami. Jeszcze w latach pięćdziesiątych i sześćdziesiątych była tu wieś. W latach osiemdziesiątych pod blokiem, w którym się urodził, stał kurnik. Jednak „znaczenie Wesela wykracza poza ramy dramatu. Słowo i zjawisko, na które ono wskazuje, okazały się bardzo nośnym tematem”.
Najważniejsze dla Mecherzyńskiego-Wiktora okazały się kwestie wymieszania warstw społecznych oraz awansów między nimi. Wesele staje się „przestrzenią, w której są wszyscy”, a swobodna wymiana powoduje, że „wykształca się specyficzne nigdzie”. To spostrzeżenie ilustruje opowieścią o fotografii z tegorocznej edycji, przedstawiającej siedzących przy barze dziewczynę przebraną za księdza i Anglika ubranego w strój krakowski. Ten obraz stanowi dowód w sprawie traktowania całego wieczoru jako wielkiego teatralnego przedstawienia: „Bardzo podoba mi się, że nasza lektura ma charakter funkcjonalny. Spektakl to drzwi do reszty wieczoru – do ściany. A drzwi muszą do niej pasować”.
Metafora drzwi oraz piwa rzemieślniczego, które z powodu swojej „naturalności” zachowuje się czasem kapryśnie, pozwala zrozumieć potrzebę odnalezienia wspólnego pierwiastka łączącego wszystkich zgromadzonych na Bronxie gości-weselników. Ci przychodzą tutaj nie dla krytycznej refleksji o istniejących w społeczeństwie podziałach i niemożliwości ich przezwyciężenia, ale dla wspólnej zabawy.
By zrozumieć jej wartość, trzeba wrócić do namysłu nad próbami, w trakcie których zabawa łączyła się z pracą. Zadanie reżysera w takim procesie polega nie tylko na opracowaniu koncepcji, ale przede wszystkim na obserwowaniu tego, co dzieje się w zespole. Tworzy on mozaikę, w której każdy aktor odgrywa własną, niepowtarzalną rolę. Mecherzyński-Wiktor podkreśla znaczenie podejmowania zbiorowego wysiłku „robienia drzwi”. Reżyser pełni funkcję najbardziej służebną: „Jesteś po to, żeby osoba, z którą pracujesz, mogła wykorzystać to, co w sobie ma. Powinieneś zadać sobie pytanie: czego ten człowiek ode mnie potrzebuje? Na co jestem mu potrzebny? Odpowiedzi są różne w zależności od ludzi”.
Gdyby nie balans pomiędzy wizją a realizacją pomysłów innych – talenty i zalety osób aktorskich nie mogłyby świecić. A to o ich wydobycie, w przypadku braku bogatego warsztatu aktorskiego, chodzi. Pomaga również obrana strategia czytania: „Tekst jest zasłoną – możesz zrezygnować ze środka aktorskiego, który ci nie idzie”.
Opowieść o reżyserii zbiega się z tą o organizacji całego zaplecza wieczoru: światła, sceny, krzeseł, jedzenia, alkoholu, o wsparciu udzielonym przez Rydlówkę i Teatr Złoty Róg z Bronowic, a także o sportowym aspekcie wydarzenia:
Polak angażuje się przez wkurw. Gdyby nie trudna pierwsza generalka, to wyszlibyśmy na scenę i okazałoby się, że jeszcze nic złego się nie zdarzyło i może stać się właśnie teraz. To pęta nogi. Mówię to jako sportowiec. Dużo lepiej startuje się w zawodach ze świadomością, że w czasie przygotowań nie wszystko poszło jak należy.
Mariusz „Oskar” Szwugier
Światy sportu, teatru i biznesu łączą się też w osobie, w głowie której narodziło się Wesele w jego finalnym kształcie. Z Mecherzyńskim-Wiktorem poznali się w krakowskim Centrum Wspinaczkowym Reni-Sport. Związek z aktorką „Gardzienic” Aleksandrą Zawłocką zapalił w nim teatralnego bakcyla. Do tej listy należy jeszcze dopisać kilkuletnią barmańską pracę w Pierwszym Lokalu na Stolarskiej, studia na kierunku kulturoznawstwo w Instytucie Archeologii Uniwersytetu Jagiellońskiego oraz stworzenie własnego studia nagraniowego.
Wizjonerskie myślenie prowadzi Mariusza w kierunku przedsiębiorczym, ale też twórczym. Kiedy pytam go o świętości, mówi mi o problemie biznesu zrównoważonego z pasją. Jednocześnie prowadzenie takiej działalności daje szansę, by realizować własne pomysły. W związku z tym, że Bronx Bouldering tworzyli nie tylko zawodowi wspinacze: Marcin Wszołek i Andrzej Mecherzyński-Wiktor, ale także Szwugier, wspinacz amator oraz wzrastający manager kultury, w wewnętrzny statut miejsca wpisana została działalność kulturalna. Wesele miało być po prostu kolejną imprezą w kalendarzu. Inspiracji dostarczała nie tylko Zawłocka, kilka lat wcześniej ćwicząca swoją rolę w gardzienickiej realizacji dramatu, ale również przypadająca w 2021 roku sto dwudziesta rocznica prapremiery Wesela na scenie Teatru Miejskiego w Krakowie.
Początkowy plan zakładał zaangażowanie aktorów „Gardzienic” oraz krakowskich, którzy już wcześniej spotkali się zawodowo z dramatem. Poza Zawłocką, byli to Jan Mancewicz i Ewa Breguła – obydwoje znaleźli się w obsadzie pierwszego czytania. Koncept został jednak zrewidowany – to nie o profesjonalnych aktorów chodziło, lecz o ludzi, którzy mieli potrzebę zaangażowania się w taką pracę. Mariusz tłumaczy ją następująco: „Wyobrażam sobie, że ludzie, którzy podejmują jakieś zadanie, realizują podjęty cel i robią to z pasji, są gotowi wykorzystać niezbędne środki tak, żeby finalnie móc powiedzieć, że zrobili wszystko, co mogli w danym momencie”.
Ostatecznie pierwszy skład aktorski stworzyła ekipa „przyjaciół Lokalu”, jak ich nazwał Mariusz, związany z tym miejscem już nie zawodowo, a osobiście, dzięki przyjaźni z właścicielami. Podkreśla rolę knajpy jako biura i miejsca spotkań. Wyobrażam sobie, że ferment i atmosfera tam panująca umożliwiły wyprodukowanie performatywnego czytania w zaledwie dwa tygodnie. Pomimo braku czasu na horyzoncie pozostawało marzenie o zrobieniu przedstawienia z wielkim rozmachem. Te dwie jakości wytworzyły procesualny charakter pracy, wspierany nieustannymi dyskusjami oraz wielkim oddaniem ekipy aktorskiej, pracującej niemal w trybie ciągłym.
Tak intensywny proces generuje emocje, które czasami możemy rozpoznać jako podekscytowanie, a czasem jako stres, odsłaniający nową, nieznaną twarz ludzi, których na co dzień widuje się przy kawie, piwie czy wódce. Tutaj nagle zaczyna dziać się życie:
Trzeba znaleźć czas, by ludzie mogli się pokłócić, przeprosić, zrozumieć, wybaczyć, odejść i wrócić. Jeżeli coś generuje tyle emocji, to musi być interesujące. Kiedy mam przed sobą trzech gości, którzy kłócą się o to, jak należy podejść do odegrania konkretnej roli i ukazania jej niuansów, to w głębi cieszę się. Bo widzę, że im na tym zależy.
Nieco paradoksalnie, ten proces przygotowań bardziej niż życie przypomina magiczną sztuczkę cofania w czasie, po to, by znaleźć się w innej epoce. Mariusz, by oddać wrażenie, które ten trik w nim pozostawia, odwołuje się do znanego wielu doświadczenia:
To tak, jak z wyjazdem na długo oczekiwaną wyprawę czy wycieczkę, jak z chęcią odwiedzenia miejsca, w którym nigdy się nie było, bądź takiego, do którego bardzo lubi się wracać. Wstajesz rano i wiesz, że budzik zacznie dzwonić dopiero po chwili. Więc jedziesz tam, gdzie masz jechać – wracasz, skąd masz wrócić i po prostu jesteś szczęśliwy, zadowolony z tego, jak ten dzień minął. A później znów – proza życia i czekanie na kolejny taki dzień. Wesele jest dla mnie taką wycieczką sto dwadzieścia lat wstecz.
A także do historii, którą snuje swojej córce: „Opowiadam jej taką bajkę – że jak zamknie oczy, to przyjdzie czarodziej w kapeluszu i pięknych butach. I da jej prezent, którym będzie piękny sen. A jak się obudzi – to czar pryśnie i znów będzie czekać na czarodzieja”.
Bez zabawy, wyrwania z codzienności i dobrego, spokojnego snu – nie doświadczymy pełni życia. Jeżeli opisywane przeze mnie Wesele przypomina nieco chocholi taniec, łączący w sobie jakości zarówno sztuczki magicznej, jak i snu, to nieuniknione przebudzenie wplecione w tkankę doświadczenia odbiorcy wydarzenia może zadziałać skuteczniej niż niejedna intelektualna refleksja. Dlatego wyreżyserowane jest nie tylko czytanie, ale cały wieczór, z potańcówką graną przez zespół Nicponie, łączący w swojej muzyce przeboje z okresu polskiej transformacji, warszawskie melodie dwudziestolecia międzywojennego i krakowski folklor, a także, w rozszerzonej tegorocznej formule, zespół krakowskiej folklorystki i śpiewaczki Kasi Chodoń – Diaspora Galicyjska.
Słucham opowieści Mariusza jako świadectwa wielkiej pasji: entuzjazmu, fascynacji, podejmowania ryzyka, dowodów pracy i poczucia odpowiedzialności za wspólnotę:
Każdy, kto przychodzi jako widz, kto pracuje jako obsługa, zaproszeni aktorzy oraz kooperatorzy – wszyscy są niezwykle istotni, ponieważ tworzą to wydarzenie wspólnie. Można mieć fajne pomysły, które leżą w szufladach, ale bez tych ludzi – to nie miałoby sensu i miejsca.
Średnio wokół Wesela krąży trzysta osób o amplitudzie wieku wynoszącej siedemdziesiąt lat. Na widowni bawią się seniorzy i roześmiane dzieci. Dla Mariusza to dowód, że da się robić rzeczy, które nie są wulgarne czy szokujące, a które przyciągną widzów: „To jest przestrzeń dla każdego”. Problemem, albo raczej pewną niedogodnością, pozostaje brak wystarczającego zaplecza administracyjno-technicznego: „Chciałbym móc polegać na tym, że mam profesjonalne oświetlenie, scenografię. Tego bym sobie życzył. Ale nic więcej”.
Jan Koszałkowski
W tej historii pojawia się też osoba, która bardziej niż po stronie twórczej, osadziła się w sferze współpracy technicznej: realizacji dźwięku. Jasiek w pierwszym Weselu był jego aktorskim debiutem. Współpraca ze Szwugrem wynikła z ich wcześniejszej znajomości, której korzenie sięgają artystycznej drużyny harcerskiej ze Starachowic (w strukturach których działała również Zawłocka). Z niej narodziła się przyjaźń oraz późniejsza decyzja, by stworzyć biznes muzyczno-nagraniowy w Krakowie. Zanim jednak do tego doszło, Koszałkowski podjął pracę w powstającym w Bronx Bouldering barze. Bycie pracownikiem w pewnym momencie zbiegło się z rolą partnera biznesowego. Nie wspomina tego układu komfortowo. Widzi jego odbicie w sytuacji prób czytania, z jednej strony wymagających ujawniania wrażliwości, potrzebnej do kreowania sytuacji artystycznej, z drugiej – poczucia „głosu, siły sprawczej nade mną” w postaci reżysera, energicznie forsującego swoją wizję artystyczną. Mimo wiary w potrzebę liderów, „którzy mają wizję i potrafią ją wcielać w życie”, sytuacja ta była dla niego stresogenna, przede wszystkim z powodów aktorskich. Z czasem, w myśl „doktryny podziału pracy”, przetransformowała ona w kierunku ważnej roli osoby nagłaśniającej koncerty.
Po reportersku, trochę z ciekawości, dopytuję jeszcze Janka o sytuację Mariusza podczas powstawania pierwszego Wesela. W ten sposób poznaję kontekst związany z trudnym życiowym momentem: chorobą jego ojca i żałobnym czasem prób. Koszałkowski wspomina to jako czas „powracania »Oskara« do siebie”, okres współpracy, która jednocześnie stanowiła niewerbalne wsparcie, rodzaj bezpiecznej poduszki pod wspinaczkową ścianą.
Aleksandra Zawłocka
Kiedy pytam życiową partnerkę Szwugra, aktorkę i śpiewaczkę, o wątek żałobny w historii Wesela, porusza ona temat codzienności, która wkracza w proces twórczy: „Codzienność była wtedy żałobą”. Ale nie tylko ona. Ola wspomina poszukiwania inspiracji w albumach z obrazami Wyspiańskiego i oglądanie Macierzyństwa z własnym dzieckiem przy piersi. Nagle „całe życie zaczyna być podporządkowane sztuce”. Jeśli w 1901 roku Józefa Singer zaczęła dzięki poecie przemieniać się w sceniczną Rachelę, to współcześni wykonawcy mogą doświadczać siebie przez pryzmat postaci, nałożywszy ich maski. To przeplatanie się, najbardziej intensywne w relacjach romantycznych, partnerskich, życiowych, tworzy nowy wymiar przeżywania zarówno życia, jak i sztuki.
Ola w kontekście procesu twórczego mówi o sobie jako kobiecie, która zostaje w domu z dzieckiem: „Trzymałam pieczę nad dzieckiem, a Mariusz nad spektaklem”. Rola matki przeplatała się z rolą dramaturżki – dyskutującej sensy dramatu, szczególnie te dotyczące nieoczywistej, ukrytej czy często pomijanej warstwy kobiecych wątków w Weselu. W drugiej odsłonie czytania, zrealizowanej w konwencji teatru w teatrze, Zawłocka zagrała reżyserkę, co wydaje się symbolicznym gestem wskazania jej znaczenia dla tego projektu. Za to w trzeciej edycji jej obecność, ze względu na inne obowiązki, znów była nieco widmowa. „Miałam poczucie winy, że nie ma mnie w tym fermencie” – przyznaje z tęsknotą za nocnymi próbami i wspólnymi dyskusjami doprowadzającymi poszczególne sceny do ich ostatecznej formy.
Podczas naszego spotkania Ola, niczym rzeczniczka, precyzyjnie definiuje intencje Szwugra jako dbającego o szczegóły (takie jak wygląd egzemplarzy z tekstem) reżysera i organizatora: „Mariusz stwarza miejsce, w którym nie eksponuje siebie, ale to, co mu się podoba. Ważni są dla niego ludzie i wyciągnięcie z nich dobrych cech, albo to, żeby ucieszyli się swoją rolą, jej przygotowaniem i wyjściem na scenę”.
Aleksander Kwietniak i Jan Mancewicz
Moja ostatnia rozmowa kręci się właśnie wokół aktorstwa – w jego profesjonalnej, półprofesjonalnej i amatorskiej odsłonie. Dążenie ku jak najlepszej formie przedstawienia wiąże się z zaproszeniem do współpracy aktora Jana Mancewicza (związanego m.in. z krakowskim Teatrem Mumerus): „Na początku miałem bardziej aktorskie podejście. Teraz zależy mi na tym, żeby pomóc innym wykonawcom, żeby dało się to oglądać i słuchać. Bez napinania się. Moim zadaniem jest sprawienie, by coś przeszło przez rampę”.
Perspektywę towarzyską reprezentuje Aleksander Kwietniak, muzyk i debiutujący w pierwszym Weselu jako aktor, stały bywalec Pierwszego Lokalu na Stolarskiej, zafascynowany i „grawitujący”, jak mówi, ku dramatowi i epoce Młodej Polski od lat, zmotywowany do udziału w przedsięwzięciu jego aspektem społecznym. Mancewicz komentuje to tak: „Miało dla mnie sens, że to było wśród znajomych, jako pewnego rodzaju zabawa brana na poważnie, z pełnym zaangażowaniem. Nieistotne były umiejętności aktorskie osób biorących w tym udział, tylko to, co mogą one wnieść w tak poważnie podjęty temat”.
Muzyczny warsztat Kwietniaka został wykorzystany w celu umuzycznienia lektury. Miał on wystąpić zarówno jako Wernyhora, jak i dziad-lirnik. Jego praca objawiła muzyczny potencjał poetyckiej frazy, przyjemnej do mówienia nawet dla amatorów. Zadanie, które podjął, zrodziło jednak problem techniczny – niemożliwość dzierżenia w ręce tekstu. Ostatecznie zadecydowano, by postaci widmowe, o innym statusie ontologicznym, jako jedyne nie posługiwały się wydrukowanymi egzemplarzami.
Również w tegorocznym czytaniu Mecherzyński-Wiktor w nieoczywisty sposób ustawił sytuację osób dramatu: Wernyhory, Widma, Stańczyka, Rycerza i Chochoła – wszystkie one uosabiał Kwietniak, wkraczający na scenę od strony publiczności. Sceny drugiego aktu zostały też znacząco skrócone, by wytworzyć efekt dynamicznego pojawiania się i znikania. Kwietniak mówi o szukaniu nieoczywistości w portretowaniu postaci, używaniu groteski, by oderwać się od kanonicznego wajdowsko-wyspiańskiego wzorca, a także by wyostrzyć problem, który powiedziany poważnie mógłby być nie do zniesienia.
Mancewicz dorzuca, że kluczem do stworzenia roli jest posiadanie własnego, nawet głupiego podejścia. Bo – jak mówi Kwietniak – Wyspiański sportretował przecież uniwersalne postawy i cechy ludzkie. Najlepszą metodą na ich wydobycie jest „gotowanie w kotle argumentów”, wykrzyczenie czy wydyskutowanie ostatecznej wizji.
Mancewicz jawi mi się jako strażnik weselnego kontinuum, traktujący swoją pracę aktorską jako odkrywanie warstwy historycznej i własnych związków z osobami, o których pisał Wyspiański. „Wesele jakby nie ma końca”, choć zrozumienie tamtej rzeczywistości może być dziś trudne. Poczucie wpływu dramatu na życie ludzi, których portretował poeta, łączy przeszłość dzieła z jego teatralną teraźniejszością. Choć mój rozmówca nie przyrównuje do siebie Wyspiańskiego i Szwugra, wspomina o stronie osobowości tego drugiego, która umożliwia mu realizowanie „górnolotnych celów i szalonych projektów”, takich jak wyprawa w Andy za tysiąc czterysta złotych, albo jak Wesele.
Na finał
Czy to przygotowując wystawę o krakowskich inscenizacjach Wesela, czy to rozmawiając z młodzieżą o jego aktualności, przychodziła do mnie melancholijna refleksja o błędnym kole historii i chocholego tańca, które zamroziły Polską tożsamość w pięknym wyobrażeniu. Pracując nad niniejszym tekstem oraz nad kształtem performatywnego czytania, doświadczyłam momentów wielkiej radości i przyjemności. Tak jakby odkrywanie mojej inteligencko-chłopskiej natury, godzenie ról aktorki i krytyczki, cech nieśmiałości z potrzebą liderowania, było jednym z najbardziej wyzwalających doświadczeń życiowych. Myślę, że wszyscy moi rozmówcy godzą – w prowokującym ich wewnętrznym konflikcie – różne światy.
Jeżeli każdy z nas jest takim multiwersum, to nie bez przyczyny nieco ponad rok temu narodził się, stworzony przez Mariusza Laudańskiego, Pana Młodego pierwszego Wesela – Złoty Róg jako superbohater, na którego wszyscy czekaliśmy. Laudański wcielił się w niego w tym roku po raz drugi, zapowiadając ufundowanie w przyszłym roku nagrody dla najlepszego kostiumu. Może więc warto zadać sobie już teraz pytanie o to, kim chcielibyśmy zostać na tym najbardziej polskim weselu wszech czasów?
Postscriptum
Ten tekst nie powstałby, gdyby nie mój aktorski udział w tegorocznej edycji Wesela. Dziękuję Robertowi Gule, aktorowi drugiej i trzeciej odsłony, za bycie łącznikiem między mną a reżyserem, Andrzejem Mecherzyńskim-Wiktorem. Dziękuję też Magdzie Lamży, która podobnie jak ja dołączyła do ekipy twórczej, za wszystkie rozmowy o naszym procesie i pomoc w nazwaniu moich intuicji.