Sylwester Weisera Dawidka
W ostatnich tygodniach każdy mój wjazd do Malagi wiąże się z obejrzeniem krótkiego spektaklu, który rozgrywa się na czerwonym świetle dużego skrzyżowania. Gdy tylko samochody staną, wybiega przed nie młody mężczyzna o nieco sfatygowanej twarzy i licznych kolczykach w żylastym uchu. Nie, nie wybiega właściwie, a wyskakuje dziecinnym ruchem polnego konika i zaczyna swój pokaz żonglowania pięcioma niewielkimi piłeczkami w różnych kolorach. Zaśniedziała zwinność, dość niepewna, ale i nie do końca amatorska, każe w nim upatrywać aspiranta cyrkowej sztuki. Być może tworzenie zamkniętego obiegu z rzucanych w górę piłeczek jest jedynym jasnym pasmem w jego życiu. Trzeba uczciwie przyznać, że daleko mu do perfekcji. Niemal zawsze pokaz jest urwany, a któraś z kulek okazuje niesubordynację i upada na ulicę, jednak zostaje sprawnie przechwycona przez brudną rękę właściciela. Po krótkim przedstawieniu żongler przechodzi wzdłuż samochodów, podsuwając pod zamknięte na ogół szyby aut kosmaty cylinder. W dobie kart płatniczych żebractwo i uliczne kolekty są skazane na porażkę, a zwykli skąpcy mogą zasłaniać się brakiem gotówki. Ostatni raz widziałam chłopaka w pierwszych dniach nowego roku. Uderzył mnie od razu fakt, że posługuje się nowym zestawem piłek, w innych niż dotychczas kolorach. Kolory też w końcu mogą się znudzić, choć może żongler pogubił stare piłki pomiędzy kołami samochodów.
Zawsze dajemy mu pieniądze. I zawsze później komentujemy, że jest to grosz uczciwie zarobiony, bo spaliny i zażenowanie przechodniów, obserwujących spode łba popisowe wysiłki dokonywane pod presją szybkich zmian semafora, nie ułatwiają przecież skupienia. Jednak żongler nie poddaje się.
Jakie dziwne strzępy zostały nam z dziecinnych radości i jakie obskurne, zakurzone, bez wdzięku. Kalekie i bez dawnej mocy – jak katarynka czy saturator, które na zawsze już pozostaną zapomnianymi gadżetami miejskiego pejzażu. Tylko fajerwerki wydają się zachowywać swoją godność, nie uległy bowiem przeterminowaniu, każą zadzierać głowy i trwać w zachwycie.
Żongler z przedmieść Malagi, jak i spektakularny pokaz fajerwerków, zorganizowany w sylwestra przez naszego sąsiada, skłoniły mnie do ponownej lektury Weisera Dawidka, powieści zmarłego niedawno gdańskiego pisarza Pawła Huellego. Zafascynowany kolorowymi wybuchami Weiser okłamywał kolegów, że pragnie zostać cyrkowcem, i może stąd obudziło się we mnie to dziwne skojarzenie… Początkowo idea książki bardzo nakładała mi się na pomysł powieści Kot i mysz Güntera Grassa z powodu fascynacji „odmiennym” kolegą z dzieciństwa, który zawładnął umysłem i wspomnieniami narratora, a także gdańskim tłem wydarzeń i ostatecznym zniknięciem bohatera w niewyjaśnionych okolicznościach. Jednak podobieństwa te, choć bezsprzeczne, nie zacierają zasadniczych różnic, różnic żywiołów, które ściśle wiążą się z tajemnicami nieprzeniknionych chłopców i stanowią ich siłę… Domeną Joachima Mahlkego, bohatera Kota i myszy, jest woda i nurkowanie. Domena Weisera Dawidka to ogień i twórcze eksplozje. Jego fascynacja dynamitem przeradza się w magiczne i widowiskowe spektakle, których widzami są wybrani koledzy, obserwujący detonacje z bezpiecznej odległości.
Weiser zdaje się panować nad ogniem w sposób nadprzyrodzony.
Strzela tak sobie, dla zabawy, a zresztą może wykorzysta to do jakiegoś numeru […]. Wyjął z ogniska rozżarzone węgle, ułożył na ziemi i stanął na nich boso, a potem chodził tam i z powrotem i nic, nawet nie pisnął, a kiedy pokazał stopy, nawet śladu oparzenia nie było.
Chodzenie po rozżarzonych węglach widziałam z bliska na Bali, jest ono stałym elementem widowiska kecak dance. Robi wrażenie podobne do tego, jakie wywołują połykaczki ognia – element popisowy w wielu plażowych barach w Marbelli, który ma w sobie coś z prażenia cukru na crème brûlée…
Weiser Dawidek zaskakiwał jednak dalej:
Stanął na obu stopach, rozłożył ręce jak do lotu i stał wpatrzony w płomień świecy bardzo długo […]. Po jakimś czasie zauważyłem, że jego nogi nie dotykają już klepiska. Z początku wziąłem to za przywidzenie, ale stopy Weisera coraz wyraźniej unosiły się nad podłogą… […] Weiser lewitował nad brudną podłogą i jego ciało nie było już naprężone.
Święty Józef z Kupertynu, włoski franciszkanin, w czasie częstych niekontrolowanych lewitacji godzinami unosił się w powietrzu. Ograniczono mu możliwość uczestnictwa w zbiorowych modlitwach, żeby swą umiejętnością nie rozpraszał współbraci.
Czar prysł, gdy sprawdziłam kwestie lewitowania w Internecie. „Lewitacja na nodze, objaśnienie sztuczki” oraz „lewitacja zapałki” to dwie propozycje, które wyskoczyły mi jako pierwsze. Dalej podpowiadano: „lewitujący człowiek stelaż”, „jak lewitować w powietrzu wyjaśnienie” oraz „niewidzialne krzesło jak zrobić”…