3/2024
Antonina Grzegorzewska

Wilson i problemy techniczne

 

W teatrze w Hiszpanii byłam jeden raz. Było to dziesięć lat temu. Madryt. Wilson. Abramović. Trumny, duże wołowe kości na scenie, węszące psy wypuszczone na scenę przed zaczęciem spektaklu, scena jako miejsce czyszczenia kości, polerowania kości. Życie i śmierć Mariny Abramović. Niech to trwa i się nie kończy…

Uwielbiam Wilsona. Uważałam, że to oczywiste, że jego po prostu nie można nie uwielbiać. Ale nie. Oczywiście nie.

Na Kobiecie z morza w Teatrze Dramatycznym pewien znajomy, który siedział przede mną, po spektaklu protekcjonalnym tonem oznajmił mi w reakcji na mój zachwyt, że może być, tak, ale ma on pewne uwagi. To był moment, w którym zrozumiałam, że opinie o nawet największym dziele sztuki będą naszpikowane uwagami osób, które po prostu urodziły się, by mieć uwagi (pewne) i bez pewnych uwag tracą swą podmiotowość. Myślałam, że epizodem z Dramatycznego zakończę to walenie łbem o lekceważący stosunek do Wilsona, ale nie, skąd. Gdziekolwiek powiem „Wilson”, „pewne uwagi” stają się natychmiastową reakcją; artysta głaskany jest po głowie jak grzeczny uczeń, który wprawdzie odrobił lekcje, ale nie zadziwił nauczyciela krzesanym u stóp tablicy. No więc: Wilson tak, ale że przewidywalny, że modułowy, że zbyt perfekcyjny, że zbyt estetyczny. Pewna reakcja znajomej osoby ze środowiska również miała na celu ostudzenie mojego zachwytu. Na jednym z przedstawień Wilsona, którego nazwisko osoba ta wymawiała z pobłażliwością i znawstwem, problemy techniczne spowodowały zaburzenie i niedoskonałość. Cień maszynisty rozwiązującego problem za sterylnym ekranem był najlepszym elementem wieczoru, a Wilson dał się zaakceptować.

Znam ludzi, którzy mają pewne uwagi do renesansu. Jego perspektywiczne osie grają im na nerwach. W cinquecento przeszkadza im brak omsknięcia ręki, ta irytująca biegłość. Piero della Francesca – tak, odpowiada im, lecz tylko wtedy, gdy konserwator wprowadzi weń element niesubordynacji, albo po trzęsieniu ziemi, spękany.

Każda melodia potrzebuje swego fałszu; inaczej nuda, nuda, nuda harmonii każe pewnym koneserom sztuki ziewać do rozpuku. Więc: wolą oni bunkry od gotyckich katedr, choć, przyznają, szkoda, że w bunkrach nie ma witraży.

Bacon nie. Za słaby kolorysta. Nowosielski manieryczny. Banksy komercyjny. Vermeer tak, choć kurczowo trzyma się małych formatów. Szekspir czasem, ale nie zawsze (na pewno nie Hamlet). Pina Bausch – bez szału. Malarze, których cenią, rzeźbiarze, których cenią. Nie rozumieją zachwytów nad. Według nich oni tak, oni nie, oni bardzo, oni wcale. Świat drobnych uwag jest różnorodny, niekiedy ostrożnie łaskawy. Ta właśnie dobrotliwa aprobata takich znawców jest jak niechciana pieszczota, której wybitni artyści naprawdę nie potrzebują, zwłaszcza że w pakiecie z nią idą potencjalne rady i korekty. Umówmy się, nie zawsze rozmawiamy jak równy z równym, choć instytucja bloga zdaje się tworzyć taką iluzję. Lecz nie. Niestety nie. Być może z tego powodu Wilson deleguje asystentów do realizacji swych projektów w nowych miejscach, gdy pierwszy spektakl matka zostaje już wystawiony.

Thomas Bernhard w Dawnych mistrzach oddał genialnie tę safandułowatą zrzędliwość i doprowadził do zabawnego absurdu utyskiwanie na kolejne wielkie dzieła z muzealnych ścian. U Bernharda ta samonakręcająca się, obsesyjna wręcz krytyka jest obrazem duszy zgorzkniałej na tyle, że w krytyce wielkich mistrzów odbija się od swej pospolitości i swego przewidywalnego banału.

Poczatkujący teatroman po prostu lubi teatr. Teatroman weteran ma już tylko „swoje pewne uwagi”.

Dlatego nie jestem teatromanką.

Jak coś mi się w teatrze podoba, przestaję do niego chodzić, żeby nie zepsuć sobie opinii i zachować tę świeżość, którą profesjonaliści komentują: „Jak pożyjesz trochę, to zobaczysz…”.

Staram się więc nie zobaczyć, i w to właśnie staranie wkładam cały swój wysiłek teatromana. Omijam teatry szerokim łukiem, a moją ulubioną książką jest Jak rozmawiać o książkach, których się nie czytało Pierre’a Bayarda.

Uwielbiam Wilsona i nie pozwolę, by ktoś pozbawiał mnie zachwytu. To zupełne resztki, szczątki radości, które mi zostały, poczucie piękna, które wcale nie wyłania się z grzecznych obrazów, bo pięknym obrazem jest wbicie noża w serce czarnoskórego chłopczyka pijącego mleko. Wilson nie potrzebuje problemów technicznych, aby się nim jako artystą zachwycać.

Jakiś czas temu mój przyjaciel K., meloman, wielbiciel i znawca opery, po raz pierwszy zobaczył spektakl operowy Boba Wilsona. Była to Turandot w Operze Paryskiej. Czekałam w napięciu, czy K. zaserwuje mi na zimno pewne uwagi po tym przedstawieniu, uwagi, które stworzą między nami rodzaj głębokiej fosy. Uwagi rzucone od niechcenia, jak strząsanie pyłu z rękawa płaszcza. W głębi ducha jednak byłam pewna, że nie mam powodów do obaw. Przyjaciel to człowiek, który umie się zachwycić, rozumie również, że teatr to rodzaj uwodzenia.

Wreszcie się doczekałam. „Cudowne!” – napisał po spektaklu.

plastyczka, dramatopisarka, autorka m. in. dramatów On, Ifigenia, Migrena, laureatka konkursu „Dramatopisanie”, w ramach którego napisała dramat La Pasionaria.