5/2024
Dorota Kozińska

Szkoda, że Państwo tego nie widzą

 

Homerycki zwrot „słowa skrzydlate” doczekał się dziesiątków interpretacji. Językoznawcy spierali się od wieków, czy w poezji Homera należy rozumieć go dosłownie, czy też uznać za metaforę. Nie wiedzieli jeszcze, że podobne sformułowania pojawiały się także w eposach wyrosłych z tradycji indoirańskiej i że wszędzie znaczyły to samo: że słowo zostało wypowiedziane i dotarło do słuchacza. Mnożyły się hipotezy, że skoro skrzydlate, to Homer miał na myśli, że padły w gniewie lub w uniesieniu i wyfrunęły z ust mówcy z prędkością jaskółki; inni przekonywali, że musiały trafiać w sedno, jak posłana z łuku strzała, a przymiotnik nie odnosił się do skrzydeł, tylko do ptasich piór, z których robiło się lotki. Najpowszechniejsze znaczenie zwrotu – jako cytowanych przy każdej okazji wyimków ze znanych tekstów kultury – ma zapewne źródło także w powtarzalności tego frazeologizmu u Homera. Są jednak i tacy, którzy uparcie twierdzą, że skoro skrzydlate, to znaczy, że uleciały daleko i nikt już nie pamięta, kto je właściwie wypowiedział.

Takie właśnie są słowa przytoczone w tytule, przypisywane chyba wszystkim słynnym sprawozdawcom sportowym. Chwytano je w locie i wkładano z powrotem w usta między innymi Jana Ciszewskiego, Dariusza Szpakowskiego, a nawet Bohdana Tomaszewskiego. Pamiętając, że ten ostatni był nie tylko mistrzem mikrofonu, ale też dziennikarzem obdarzonym niezwykle lekkim – nomen omen – piórem, postanowiłam wrócić do jego dawnych tekstów w „Przekroju”. W jednym z numerów z 1960 roku znalazłam opowieść o Wojciechu Trojanowskim, który przeszedł do legendy także jako ktoś w rodzaju polskiego Orsona Wellesa. Otóż, jak pisze Tomaszewski, „tuż przed wojną prowadził transmisję meczu piłkarskiego z Niemcami. W pewnym momencie krzyknął »Jezus Maria! Niemcy atakują!«. Podobno na wsi chłopi zaczęli natychmiast ładować dobytek na furmanki. Nie bez racji, tyle że przedwcześnie”.

Ciekawa to była postać. Syn mistrza polskiej secesji, malarza i scenografa Edwarda Trojanowskiego, który zaprojektował salę restauracyjną Starego Teatru, oraz bratanek aktora Zygmunta, konferansjera w warszawskim Momusie, nabył w rodzinie niezwykłą kulturę słowa i poczucie smaku, poszedł jednak inną drogą. Zapalony lekkoatleta, olimpijczyk z Amsterdamu i wielokrotny mistrz Polski w biegu przez płotki, w 1931 roku związał się z radiem i w krótkim czasie został najpopularniejszym sprawozdawcą sportowym w kraju. Kto ma ochotę sobie wyobrazić, jak w jego dystyngowanej mowie zabrzmiały słowa: „Szkoda, że Państwo tego nie widzą”, niech obejrzy film Sportowiec mimo woli, w którym Trojanowski komentuje mecz hokejowy z udającym bramkarza Dodkiem Czwartkiem (w brawurowym ujęciu Adolfa Dymszy).

Ostatnio te słowa skrzydlate chodzą mi po głowie, ilekroć piszę recenzję z któregoś ze spektakli operowych za granicą. Czasem przekonuję czytelników, że nie ma czego żałować, częściej ubolewam, że nie mają szans zetknąć się z podobnym teatrem w Polsce, prawie zawsze się zastanawiam, czy mam kogo przekonywać i nad czym ubolewać, bo polscy melomani zdają się mieć inne priorytety. Na początku roku cudem wdarłam się na przedstawienie Walkirii w La Monnaie, drugą część inscenizacji Wagnerowskiego Ringu w ujęciu Romea Castellucciego. Wyspowiadawszy się szefowi biura prasowego ze wszystkich dotychczasowych dokonań, dostałam bilet na przedstawienie wysprzedane od miesięcy, oblegane przez krytyków, których część musiała obejść się smakiem.

Z teatrem Castellucciego zetknęłam się po raz pierwszy przed laty i dałam się ponieść bez reszty. Z brukselskiej Walkirii wyszłam zachwycona: nie tylko z powodu oczywistych skojarzeń z inscenizacjami Wielanda Wagnera, lecz także przez osadzenie utworu w szerszych ramach mitu, w kontekście doświadczeń estetycznych najrozmaitszych kultur i epok, z odniesieniami do ikonografii chrześcijańskiej i buddyjskiej, aluzjami do Nietzschego i Dostojewskiego oraz nawiązaniami do Hölderlina i jego Śmierci Empedoklesa.

Ponieważ spektakle włoskiego reżysera działają jak bomba z opóźnionym zapłonem i trzeba składać je później ze strzępów wspomnień, z radością przyjęłam wiadomość, że zapis wideo będzie dostępny na stronie teatru. Zaczęłam oglądać i mina mi zrzedła. Większość detali mrocznej Walkirii przepadła w retransmisji. Zamiast tysiąca odcieni czerni zobaczyłam nic nieznaczącą pustkę. Znikły w mroku kare konie dziewic-wojowniczek, zatarły się barwy żywiołów, nieczytelna stała się śmierć Zygmunta, na scenie pochłoniętego przez rozdygotaną masę ziemi.

O ironio: rozpoczęłam ten cykl felietonów w szczycie pandemii, żeby przywrócić ludziom nadzieję na powrót do teatrów. Myślałam naiwnie, że czas nadrobić zaległości, oglądać w sieci, ile wlezie, wykorzystać szansę wgłębienia się w szczegóły, które umknęłyby naszej uwagi w konfrontacji z żywym wykonaniem. Spodziewałam się rozwoju technik streamingowych i reżyserii oper na nośnikach wideo. A tu klops. Przekonałam się dobitnie, że nic nie zastąpi wizyty w prawdziwym teatrze, gdzie wszystko widać, słychać i czuć całkiem inaczej niż na ekranie komputera.

Dlatego postanowiłam akredytować się także na Zygfryda i Zmierzch bogów, przewidując, że brukselskie spektakle Castellucciego złożą się w pierwszy Ring na miarę naszego stulecia. Tymczasem wszystko poszło inaczej. Pękł Pierścień Nibelunga. Castellucci rozstał się z La Monnaie, zapewne dlatego, że jego koncepcja okazała się zbyt kosztowna. Nie podzielę się już z nikim swoim zachwytem. Szkoda, że Państwo tego nie widzieli. Szkoda, że Państwo już tego nie zobaczą.

krytyk muzyczna i teatralna, tłumaczka, wykładowczyni, latynistka.