5/2024

Współczucie dla Minotaura

Jednym z najbardziej przejmujących momentów nowego spektaklu neTTheatre jest przesycona bezsilnością i rezygnacją medytacja nad losem mitologicznego Minotaura.

Obrazek ilustrujący tekst Współczucie dla Minotaura

rys. Kinga Czaplarska

 

Jak to jest możliwe, pyta Georgi (Jarosław Tomica), czyli narrator powieści Fizyka smutku i zarazem alter ego jej autora, Georgiego Gospodinowa, że w całych dziejach kultury zachodniej dosłownie nikt nie wykazał się choćby odrobiną współczucia dla zamkniętego w ciemnościach zdeformowanego chłopca – owocu perwersyjnego pożądania królowej Pazyfae do byka – którego całe życie sprowadza się do błądzenia w mroku i, być może, tęsknoty za niekochającą go matką? Co to o nas mówi, jeśli przez tyle wieków nikt nie podważał, że Minotaur był potworem, który zginął tak, jak na to zasłużył? Jak to osądzać? W jaki sposób?

Etyczne rozważania nad grecką mitologią nie są bynajmniej centralnym problemem skupionej na temacie przemijania i pamięci powieści bułgarskiego pisarza. Twórcy Kilku słów tylko do Ciebie, które powtarzam bez końca nie mają ambicji adaptowania Fizyki smutku na scenę, a jedynie wypreparowali z niej wątki związane z Minotaurem, tworząc oś, wokół której obracają się pozostałe elementy autorskiego spektaklu. Minotaur jest w nim symbolem niesprawiedliwości i ucieleśnieniem ofiary losu: niewinnej istoty skazanej na potępienie. Stosunek ludzi do Minotaura staje się miarą kondycji ludzkiej w ogóle, postrzeganej tu wprawdzie niejednoznacznie, ale jednak utrzymanej w ciemnej kolorystyce. Na szczęście neTTheatre ucieka od uproszczeń i redukcjonizmów: zamiast dawać gotowe odpowiedzi, otwiera przed widzem przestrzeń zbudowaną z pytań, na które można – albo i nawet trzeba – szukać odpowiedzi samodzielnie.

Na poziomie fabularnym wątek Minotaura przewija się przede wszystkim we wspomnieniach, swoich i cudzych, które przemierza cierpiący na „chroniczną empatię” Georgi. Znajdziemy w nich między innymi opowieść o wojennych losach małego dziecka porzuconego w młynie, o dziadku, któremu w dzieciństwie przypadło w udziale zobaczyć w jarmarcznej budzie z dziwolągami chłopca z głową byka, czy o samym Georgim szukającym prawdy o rodzinnej historii. Podobnie jak w powieści Gospodinowa łączą się one ze sobą w luźną strukturę, która rozchodzi się we wszystkie strony na wzór uwielbianego przez teoretyków postmodernizmu kłącza. Nałożono na nią wprawdzie najbardziej elementarne struktury dramatyczne, żeby spektakl nie był zbyt statyczny, ale to nie jest wzruszająca i pełna napięcia historia detektywistyczna (chociaż i tak dałoby się ją opowiedzieć), tylko wielowymiarowa, teatralna medytacja nad fundamentalnymi pytaniami o miejsce i rolę człowieka w świecie.

Skoro przemierzamy narracyjny labirynt zaprojektowany przez bułgarskiego pisarza postmodernistę, to nie powinno dziwić, że Kilka słów… łączy ze sobą różne teksty kultury. Ironiczna zabawa w klejenie intertekstualnych odniesień i budowanie z nich tekstu zagadki nie jest jednak celem ani Gospodinowa, ani neTTheatre; to narzędzia użyte do stworzenia stuprocentowo poważnej (a więc już post-postmodernistycznej) wypowiedzi. Na materiał wybrany z Fizyki smutku nałożono przede wszystkim wątki zaczerpnięte z Procesu Franza Kafki. Georgi przemierza labirynt wspomnień dziadka, ponieważ przymusza go do tego sytuacja niezrozumiałego oskarżenia. Niemal wszystko, co mówi, to zeznania składane przed niedostępnym sądem, reprezentowanym przez publikę zgromadzoną w Sali Czarnej lubelskiego Centrum Kultury. Aktorzy mówią do niej wprost, a widzowie słuchają, ale między sędziami a oskarżonymi istnieje bariera nie do przebycia: to oddzielająca scenę od widowni półprzejrzysta muślinowa zasłona, przez którą oglądamy cały spektakl. Gdy Georgi zwraca się bezpośrednio do sądu i do publiki, na jego oczy pada strumień światła z punktowego reflektora. Publika go widzi i słyszy, ale on widzi tylko oślepiające białe światło. Odpowiada mu cisza, a od egzystencjalnej grozy bijącej ze scenicznej sytuacji miękną nogi.

 

***

Przedstawienie robiłoby pewnie mniejsze wrażenie, gdyby nie hipnotyzująca scenografia autorstwa Aleksandry Konarskiej. Przestrzeń jest w zasadzie pełnoprawnym bohaterem spektaklu. Wszystkie ściany, zarówno na scenie, jak i wokół widowni, i nawet w prowadzącym do Sali Czarnej przedsionku, pokryto psychodelicznymi, geometrycznymi deseniami wyobrażającymi ludzi z głowami byków. Skojarzenia z prehistorycznymi malowidłami naskalnymi nasuwają się same – i nic dziwnego, skoro poruszamy się w kręgu zagadnień wywodzących się z głębokiej starożytności, o ile nie z czasów jeszcze dawniejszych. Jaskinie z malunkami zwierząt to miejsca święte; wrota, przez które patrzymy na ukryte pod ziemią mechanizmy rządzące rzeczywistością i obsługiwane przez mitologiczne postaci. Mity są snami kultur, które je zrodziły, a ponieważ pytanie o ocenę kultury, która skazała Minotaura na potępienie, jest jednym z centralnych w spektaklu, to można podejrzewać, że Kilku słowom… patronują przede wszystkim duchy Carla Gustava Junga i Mircei Eliadego, a nie Gilles’a Deleuze’a, Zygmunta Baumana czy innych piewców ponowoczesności. Może tylko Umberto Eco zagląda tu z zaciekawieniem (zaciągnięty na salę przez Borgesa), ale na analizowanie filozoficznych podtekstów Kilku słów… nie ma tu miejsca. Szkoda, bo jest w czym się zanurzyć.

Przestrzeń sceniczna rozciąga się w nieskończoność, w każdym kierunku. Zawieszona tuż przed pierwszym rzędem widzów półprzejrzysta zasłona może drażnić, ale zarazem zmusza do uważnego przyglądania się otoczeniu. Gdy to zrobimy, odkryjemy, że wszystkie linie w malowidłach na ścianach (i nie tylko) składają się z niezliczonej ilości zdań i urwanych słów: cytatów z Kafki, Gospodinowa i, chyba, Laurie Anderson, której poezje wpleciono w wypowiedzi aktorów. Malunki wylewają się do przedsionka, a przestrzeń spektaklu rozpływa się dopiero gdzieś za zakrętem korytarza, skąd na samym początku przychodzi Dariusz Jeż i przypomina oczekującym widzom Kafkowską przypowieść Przed Prawem. Wzory ze słów sięgają także miejsc niedostępnych publice: wypisano je na podłodze sceny, a nawet na schowanej pod marynarką i z rzadka tylko odsłanianej koszuli Jarosława Tomicy. Niepozbawione znaczenia są również rozłożone na scenie małe metalowe klatki na kurczaki, w których całkiem dosłownie zamknięto pokryte tekstem kartki papieru. Świat może być nieskończony, ale dostęp mamy tylko do tego, co coś albo ktoś – Bóg? Los? Prawo? – pozwolił nam zobaczyć.

Wszechobecność słów w przestrzeni spektaklu jest zrozumiała, skoro stwarzanie językowych światów to podstawowe zajęcie pisarzy, a sądy, także te Kafkowskie, wydają wyroki na podstawie zeznań świadków i starannie opisanych dowodów. Historia i wspomnienia też są narracjami złożonymi ze słów, które nieustannie przestawiamy i powtarzamy w różnych konstelacjach, stwarzając i przemierzając kolejne labirynty znaczeń. Jest w tym coś, co jednocześnie wciąga i niepokoi; duch Rudolfa Otto i jego koncepcji doświadczenia religijnego jako misterium zgrozy i urzeczenia siedzi na widowni zaraz obok Junga i Eliadego.

Labirynt wypełnia nienachalna, ale pełna napięcia i archaicznej energii muzyka. Odpowiada za nią grająca na żywo enigmatyczna figura bez twarzy (Paweł Passini), o głowie pokrytej – a jakże – nieczytelnymi z widowni słowami. Stoi w kącie, ale światło wydobywa go jako element sceny, a nie obsługi technicznej. Obecność reżysera-muzyka to jedyna sugestia, że za istniejącym porządkiem rzeczy stoi jakiś demiurg. Jeżeli to jest Bóg, to jest to deus absconditus, Bóg ukryty i nieprzenikniony, a przy tym brutalnie obojętny.

Przestrzeń spektaklu skupia uwagę widza na doświadczeniu zamknięcia w labiryncie, w którym błąkają się bohaterowie: tu dochodzimy do głównej słabości Kilku słów…, którą jest osnucie inscenizacji wokół długich monologów i okazjonalnie tylko rozgrywanych scen. Spójność konceptualna nie daje gwarancji, że widz nie będzie się nudził. Nie każdy wytrzyma przy pełnym skupieniu dwie godziny raczej trudnego w odbiorze przedstawienia, ale trzeba uczciwie przyznać, że aktorzy robią wszystko, co mogą, żeby przykuć uwagę publiki, i robią to dobrze.

Najtrudniej ma Tomica, bo jest go w spektaklu najwięcej i ma najwięcej do powiedzenia; na szczęście wychodzi z postawionego zadania obronną ręką zaprawionego w bojach weterana i profesjonalisty. Dariusz Jeż w dość oczywisty sposób wykorzystuje swoje warunki fizyczne, ale to dzięki nim skutecznie buduje groteskową i bardzo niepokojącą postać zapijaczonego właściciela jarmarcznej budy, który jest także strażnikiem sądu i adwokatem Georgiego oraz Minotaura. W tego ostatniego wciela się zaś Wojciech Kaproń w masce byka. Jego kreacja przestraszonego chłopca z potwornie zdeformowaną twarzą, nierozumiejącego swojego położenia, ale zdeterminowanego, żeby jakoś je zmienić, jest tak poruszająca, że trudno temu Minotaurowi nie współczuć. Chciałoby się wierzyć, że to współczucie jest niewielkim zadośćuczynieniem za wszystkie krzywdy, jakie spadły przez wieki na tę tragicznie niezrozumianą postać i każdego, komu przypadł w udziale podobny los.

 

Fundacja Żydowski Lublin

neTTheatre

Kilka słów tylko do Ciebie, które powtarzam bez końca

reżyseria, muzyka Paweł Passini

premiera 26 października 2023

– doktor nauk humanistycznych, urodzony i wykształcony w Lublinie.