Nieporozumienie Świętego Huberta
Chrzest myśliwski to jeden z najstarszych obrzędów łowieckich. Ceremonia ta oznacza przyjęcie młodego myśliwego do grona prawdziwych łowców – następuje po upolowaniu przez myśliwego pierwszej zwierzyny. […]
Po zwołaniu myśliwych prowadzący polowania, łowczy lub prezes koła, a niekiedy inny myśliwy, cieszący się wśród uczestników łowów estymą, ogłasza, że w grupie jest „fryc”, który właśnie się wyzwolił, czyli myśliwy, który strzelił pierwszy w życiu okaz zwierza danego gatunku. […] „Fryc” występuje przed szereg. Klęka na lewym kolanie. Mistrz ceremonii nurza w farbie ubitego zwierza kordelas, lub nóż, i bronią tą kreśli na czole młodego myśliwego znak krzyża. Wypowiada przy tym formułę:
„Chrzczę Cię na wyznawcę Świętego Huberta”.
Farby z czoła nie wolno zmyć do końca polowania.
Przytoczony cytat z sążnistej internetowej strony łowiectwo.com jest tylko fragmentem większej całości. Łowiecki portal jest apologetyczną próbą uczynienia z myślistwa szlachetnego parareligijnego teatru. To jakaś masoneria rodem z kniei, wtajemniczająca myśliwych w tajniki reguły polowania, z katharsis, które jest jego ostatnim akordem. Pokot, ekstatyczna ulga, którą myśliwy odczuwa, patrząc na gorące jeszcze sarnie ciała, przechodzenie kolejnych kręgów myśliwskich rytuałów zdaje się być wkraczaniem w szeregi rycerskie, wzniosłe i transgresyjne kręgi wybrańców.
Rzeczywiście, zawarty w kulturze przekaz dotyczący polowań, od malarstwa po literaturę, to obraz malowniczy i widowiskowy. Tumult chartów i wyżłów, tętent kopyt, barwne stroje myśliwych i obowiązkowy hejnał z rogu przykrywają właściwy dramat zawarty w panice ofiary, z równą siłą obecnej w jej ruchach, co zwycięstwo i tryumfalizm w pędzie myśliwskiej zgrai.
Dawno nie czułam takiej radości, jak kiedy w czasie tegorocznej Wielkanocy w pueblo blanco Gaucín ciężko ranny został czterdziestosześciolatek. Niedziela świąteczna jest w pueblo od setek lat poświęcana gonieniu byka przez wąskie uliczki, aż do momentu, gdy nie zadręczy się zwierzęcia. Nawet jeśli przestraszone zwierzę przeżyłoby te tortury, i tak jego losem staje się rzeźniczy hak. Proceder ten można nazwać polowaniem pozbawionych honoru zwyrodnialców. Matki w pueblo miesiącami noszą okazjonalne koszulki „toro de cuerda”, a te rodziny, których okna wychodzą na główne ulice miasteczka, udzielają gościny, w pierwszej kolejności dzieciom, aby te czerpały garściami z atrakcji zastępującej mieszkańcom brak korridy. Ta dostępna jest dopiero w Rondzie, od Gaucín odległej jakieś czterdzieści minut samochodem.
Gaucín to miejsce ksenofobiczne i chore, co mówię jako znawczyni jego ponurego oblicza. Jeśli ktoś uważa, że społeczność wychowana na widowisku męczenia byków może być normalna, to od razu informuję, że nie, nie może. Folklor miejscowych patiów, który masowo urzeka cudzoziemców, szybko zostaje obnażony. To nie w nim mieści się właściwy sens tego miejsca, jego jądro. Sadystyczna przyjemność dręczenia byka to tylko punkt wyjścia dla zbiorowo, niemal podręcznikowo podsycanej ksenofobii, w której prym wiodą kobiety – matki, prymitywne jak pogańskie figury płodności, zazdrosne i zakłamane jak Bernarda Alba. Wychowani na widowisku męczenia byków mieszkańcy pueblo z jednej strony czerpią profity z obecności cudzoziemców w miasteczku, a z drugiej dokonują na osadzających się tam rodzinach swoistej egzekucji. Rdzenni mieszkańcy to nieformalna mafia. Za męczeniem byka, jak i za całą tauromachią, stoi mit kulturowy, który usprawiedliwia skłonność do okrucieństwa ciągłością tradycji. Z podobnego rozgrzeszenia korzysta północnoeuropejski mit myśliwski. Pytanie, czy farbę z czoła, której „nie wolno zmyć do końca polowania”, można kiedykolwiek usunąć, czy jest ona typem makbetowskiej, niezmywalnej krwi, krwi, która brudzi nie tyle czoło, co myśliwskie oko, ręce i serce, krwi, która jest hańbiąca dla egzekutora.
Oglądanie torreadorów nadzianych na rogi przywraca pewien porządek, jest choćby chwilowym wyrównaniem rachunków. W literaturze najsłynniejszym wierszem opiewającym śmierć torreadora jest Llanto por Ignacio Sánchez Mejias Lorki, wiersz wstrząsająco piękny. Stygnąca arena korridy wysypana piaskiem, w który wsiąka krew, wydaje się rozpływać w andaluzyjskim upale w jakiejś apokaliptycznej, metafizycznej chwili. Jednak Lorca, jak przystało na Andaluzyjczyka, lamentuje nad przyjacielem torreadorem, nie zostawiając w swej elegii miejsca na utajoną radość, że wygrał byk, a porządek został przywrócony, a nie zachwiany.
Widziałam niedawno wstrząsające zdjęcie załamanego, pochylonego w geście rozpaczy matadora, obok którego stoi byk wyglądający na wielkiego współczującego psa. Napis głosił, że bohaterem fotografii jest Álvaro Munera, dziś już były torreador, kolumbijski polityk i wojujący przeciwnik korridy. W czasie jednej z walk miał spojrzeć bykowi w oczy.
Teatralni twórcy twierdzą, że teatr to patrzenie sobie w oczy, ja jednak sądzę, że cechą wspólną polowania i teatru jest namierzenie ofiary.
Widownia to trofeum reżysera.