Imię Piętaszka
Nie musimy robić rzeczy pożytecznych. Nie musimy robić wyłącznie rzeczy, które czemuś służą. Przynajmniej w wakacje. To proste myśli, ale odkryłem je jak odnalezione w zakamarkach puzderko z kolorowym kamykiem, o którym zapomniałem, że go mam.
Robinson Crusoe był bohaterem mojego dzieciństwa. Po kilku latach kolejnych czytań książka była w strzępach. Nie wiem, nie umiem sobie wytłumaczyć do końca dlaczego. Czy chodziło o cudowny zapach dalekiego świata, czy że sobie tak wspaniale radził, nie wiem. I to było wtedy tak oczywiste, że zupełnie poza wszelkim podejrzeniem, że on cały czas pracuje. Bez przerwy pracuje. Że sobie robi plan dnia. Od rana pracuje, ma przerwy – i dalej do wieczora. I nawet z tymi niedzielami jest coś zamieszane. Robi narzędzia, uprawia ogród, udomawia zwierzęta, buduje zagrodę, buduje dom, obchodzi wyspę, buduje drugą zagrodę i drugi dom na drugim końcu wyspy, robi zapasy, robi sobie meble do domów, uczy Piętaszka swojego sposobu życia i przekazuje mu umiejętności. I wszystko, co robi, czemuś służy. Wszystko, co robi, przynosi pożytek. Przez cały czas. Nawet śpi tylko po to, żeby być wypoczętym i gotowym do dalszej pracy.
I teraz natrafiam na historię faceta, który był pierwowzorem postaci Robinsona. Alexander Selkirk spędził cztery lata na wyspie bezludnej. Sprawa była głośna. Kiedy Defoe pisał Robinsona, nie było szans, żeby czytelnicy nie skojarzyli tej historii z Alexandrem Selkirkiem. Różnica polega na tym, że Selkirk wspomina, że przeżył te cztery lata, w większości próżnując, jedząc, co dała natura i oddając się melancholii. Trochę pracował, ale zdecydowanie nie była to dominująca sprawa. Ale Defoe, kupiec i pisarz, odpowiada na wyzwania i potrzeby nowego świata i nowych ludzi. W stuleciu, w którym żyje, liczba dni roboczych w roku wzrasta o jedną trzecią. Produktywność i pożytek stają się sensem ludzkiego życia. Nie jest człowiekiem, kto nie żyje pożytecznie. Robinson musi pozostać człowiekiem.
Człowiek, którego imienia nie znamy, nazwany przez pracusia Piętaszkiem, ma to trochę w pompie. Robinson jest dla niego dziwakiem. Ten dziwak uratował mu życie, a on sam nie bardzo chce i nie bardzo ma do czego wracać, więc zostaje z nim. Pozwala Robinsonowi, żeby ten się nim wysługiwał. Pozwala mu się nauczać, ale nie ma wielkiego przekonania do tej nieustannej pracy i pożytku. Cieszą go różne rzeczy, a Robinson cieszy się jego radością. Robinson nie jest ciekawy, jak Piętaszek się naprawdę nazywa. Robinson to typ, który gdy jedzie do Egiptu, siedzi w resorcie turystycznym – i jeśli wychodzi na zewnątrz, to tylko po to, żeby zrobić parę ciekawszych zdjęć na Fejsa. Nie interesują go imiona Egipcjan. Nawet by ich nie zapamiętał.
Robinson, podobnie jak ja, ma tak silnie wpojone te sprawy związane z pożytkiem, że w ogóle się nad tym nie zastanawia. To jest oczywiste, że wstajesz i od razu robisz rzeczy, które czemuś służą, a kiedy dzień przebiegnie niewystarczająco produktywnie, kładziesz się spać z poczuciem winy. I nie chodzi nawet o tę osławioną kulturę zapierdolu, ale o to, że wszystko, co robisz, jest tylko środkiem do czegoś innego. I ten łańcuszek nie ma końca. Piszę sztukę, żeby ktoś zrobił z niej spektakl, żeby ktoś się tym spektaklem przejął. A po co ma się przejąć? No żeby to jakoś wpłynęło na jego życie. A po co ma wpłynąć? No chyba żeby świat był lepszy. A po co ma być lepszy? Żeby ludziom, zwierzętom i roślinom żyło się lepiej itd. Pomijając już kłamstwo i wmawianie sobie i światu, to może to założenie w ogóle jest złe. Po co ci to wszystko, Robinsonie?
Czy nie lepiej, jak twój pierwowzór, zrobić minimum tego, co jest potrzebne i skonfrontować się z życiem samym? Z całym tego życia bezpożytkiem, rokokową obfitością, bałaganem i niesensownością? Czy nie lepiej by ci było spędzić ten czas na przykład na poznawaniu człowieka, którego nazwałeś Piętaszkiem? Bez założenia, że ta znajomość ma przynieść jakiś pożytek. No tak, tylko wtedy się rozmywają kategorie: lepiej, gorzej. Bo dlaczego, pod jakim względem lepiej, jeśli jesteśmy poza kategoriami pożytku? Musiałby Robinson połazić, pofilozofować zupełnie bezproduktywnie, żeby to jakoś choćby chwilowo rozstrzygnąć. Musiałby, choćby na chwilę, zapomnieć, że robi coś po coś. Że odpoczywa, żeby być wypoczętym. Że medytuje, żeby odzyskać harmonię. Że rozmyśla, żeby być mądrzejszym. Że patrzy, żeby widzieć, słucha, żeby słyszeć. Musiałby, choćby na chwilę, po prostu być po nic. W związku z niczym. Dla niczego. Ot tak. Bez żadnych ambicji. Bez perspektyw. Bez nadziei. Bez wyobraźni. Bez nerwów. Bez rozwijania żadnego projektu. Bez celu. Po prostu oddychać. Nie żeby świadomie, żeby coś. Nawet nie żeby żyć. Po prostu. Bo samo. Bardzo ci tego brakuje, Robinsonie.
– Dlaczego brakuje? Co mi to da? Czego nie mam, jeśli tego nie mam? Żeby co? Po co? – pyta Robinson podekscytowany, bo czuje, że to coś nowego, nawet zgodnego z trendem. Że ciekawe. Tylko chce wiedzieć dokładniej, żeby to sobie jakoś ponazywać, rozplanować i rozpisać cele. Lektury do przeczytania, rzeczy do porozmyślania, lista książek i spraw na wakacje.
Dlatego na wyspie. Dlatego na bezludnej. Chociaż z człowiekiem. Którego imienia nie poznał.