Work on it!
Tydzień, który spędziłem na majowym Festiwalu Szkół Teatralnych w Łodzi, zaliczam do najbardziej intensywnych doświadczeń teatralnych ostatnich sezonów. Nie tylko dlatego, że jako juror w ciągu sześciu dni obejrzałem aż piętnaście dyplomów, z których większość to spektakle trzygodzinne (Anioły w Ameryce z krakowskiej AST trwają godzin pięć!). Taka dawka teatru na długo odkłada się w głowie i mięśniach, ale przyjąłem ją z radością, bo nic tak nie cieszy jak entuzjazm młodych aktorów na starcie. Niektórzy z nich zagrali już swoje pierwsze role w zawodowych teatrach. Inni wciąż czekają na propozycje, w dyplomach pokazując wszystko, co najlepsze: osobowość, wrażliwość, talent, mnóstwo umiejętności. Kończąc swoje studia, stali się prawdziwymi profesjonalistami i mogą występować w najtrudniejszych przedstawieniach, co właśnie udowodnili na festiwalu.
Szkoła Filmowa w Łodzi pokazała Hamleta w reżyserii Macieja Gorczyńskiego, Festen w reżyserii Remigiusza Brzyka i Każdemu coś się śni w reżyserii Małgorzaty Bogajewskiej, spektakl oparty na kilku opowiadaniach amerykańskiego prozaika Raymonda Carvera, którego w Polsce tłumaczy Jerzy Jarniewicz. Pracując na tak różnych tekstach i w zupełnie odmiennych konwencjach teatralnych, łódzcy studenci stworzyli zespół, który chciałoby się oglądać na najlepszych scenach w Polsce. Oczywiście ścieżka kariery tych zdolnych młodych aktorów jest inna, a dotyczy to także świetnych studentów z Krakowa, którzy na festiwalu pokazali Anioły w Ameryce w reżyserii Michała Borczucha, Amatorki w reżyserii Pawła Miśkiewicza, nagrodzone Grand Prix, czy Trojanki w reżyserii Konrada Dworakowskiego, spektakl zrealizowany przez Wydział Lalkarski AST we Wrocławiu, dla którego jury ustanowiło Nagrodę Specjalną. Jestem pewien, że wkrótce zaczną oni grać u boku swoich starszych kolegów nie tylko na scenach, ale także na planach filmowych.
Czy pełnowymiarowe spektakle renomowanych reżyserów jako dyplomy studenckie to dobry pomysł? Uważam, że tak, przecież nawet w drugim planie można zwrócić na siebie uwagę, jeśli zadanie jest poważne, to znaczy wymaga umiejętności budowania na scenie skomplikowanych relacji z partnerami. Zasada „tiepier ja” (znana z anegdoty o Władysławie Grabowskim, aktorze) wcale nie służy studentom i spektakle zbudowane na zasadzie castingu raczej nużą (Casting warszawskiej AT to udana parodia tego rodzaju spektakli). Czasy się zmieniają i obecnie pokazać się na scenie oznacza przede wszystkim przemówić własnym głosem, lekko tylko podretuszowanym przez dramaturga. Najlepszym przykładem tego rodzaju wyimprowizowanych dyplomów był na festiwalu Work on it! AST Kraków/Bytom z choreografią Anny Krysiak, wyreżyserowany przez Tomasza Cymermana. Wystąpiło w nim aż piętnaścioro studentów, którzy przez prawie dwie godziny niemal wyłącznie… mówili. Po zakończeniu spektaklu usłyszałem o podmiotowym traktowaniu tancerzy, ale nie jestem pewien, czy zamiana ruchu na niekończące się monologi naprawdę im w tym spektaklu służy.
Work on it! przypomina grupową terapię, podczas której niemal każdy z uczestników spotkania dzieli się swoimi frustracjami. Zasadniczo biorą się one z rozczarowania studiami i lęku przed życiem zawodowym. Sytuacja na scenie jest więc bardzo osobliwa. Zamiast pokazać, czego się nauczyli i jacy są dobrzy, utalentowani studenci stoją i narzekają na swój los, od czasu do czasu wchodząc w pełne napięcia interakcje. Prosty układ choreograficzny, który im powierzono, polegający na wznoszeniu ramion i poruszaniu nimi (obraz kruchej trzciny na wietrze), mogliby wykonać uczniowie z pobliskiego liceum. Czy studenci Wydziału Teatru Tańca nie zasłużyli na więcej? Obawa przed zawodową przyszłością to oczywiście realne doświadczenie większości absolwentów szkół artystycznych – i wcale go nie lekceważę. Nie wyobrażam sobie jednak egzaminu końcowego na przykład w szkole muzycznej, podczas którego młoda pianistka nie gra koncertu, tylko mówi o problemach w szkole i o braku widoków na przyszłość.
Wiem, że dyplom nie jest klasycznym egzaminem, jestem jednak pewien, że więcej i ciekawiej studenci AST Kraków/Bytom o swoich niepokojach opowiedzieliby tańcem niż słowami. Zwłaszcza wulgarnymi (monolog jednej z tancerek o „chuju” wprawił mnie w osłupienie!). Wyrażane nimi uczucia są być może częścią procesu, który uruchomiono podczas prób. Pytanie jednak: dlaczego ta teatralna terapia grzęźnie na wczesnym etapie odreagowania emocjonalnego i nie prowadzi do zmniejszenia poziomu napięcia, analizy doświadczeń, poszukiwania nowych wzorców myślenia, tworzenia planów na przyszłość? Jeśli już decydujemy się na realizację schematu terapeutycznego podczas studenckiego dyplomu, doprowadźmy go do końca! Poziom tegorocznego festiwalu był bardzo wysoki, a słabość niektórych spektakli wynikała wyłącznie z nietrafionych wyborów tekstowych lub nie najlepszej koncepcji inscenizatorskiej. To zawsze smuci, bo przecież studenci gotowi są dawać z siebie wszystko, trzeba im tylko stworzyć odpowiednie warunki. So, work on it!