O emocjach
W trakcie meczu uderza mnie myśl rzucona przez komentatora, że oni tu wszyscy przyszli po emocje. Rozwijam ją sobie, jak kłębek. Ten wielki tłum ludzi, którzy wykupili drogie bilety i przyciągnęli z różnych miejsc Europy, i ten jeszcze większy tłum przez ekranami jest głodny emocji. A ta gra – te piłkarskie igrzyska – jest wielką przenośną fabryką tej emocjonalnej strawy.
Stoimy w kręgu, cała klasa. Panie stoją obok. Jesteśmy na wycieczce w jednostce wojskowej. Już obejrzeliśmy czołgi i wozy pancerne. A teraz żołnierz poprosił nas o ustawienie się w kręgu i złapanie się za ręce. Trzyma jakieś urządzenie do wytwarzania prądu. Zapowiada, że teraz będzie taka żołnierska rozrywka. Uruchamia urządzenie i na moment przeszywa nas wszystkich prąd. Nie za mocny, ale wystarczający, żeby wstrząsnąć. Jesteśmy zaskoczeni. Panie są zaskoczone i nieco zaniepokojone. Żołnierz się śmieje. Niczego więcej nie pamiętam z tej wycieczki poza tym prądem w kręgu. Niewiele rzeczy tak dobrze pamiętam z tamtego czasu, jak ten prąd, który przeszedł przeze mnie, to uczucie w ciele.
Mecz piłkarski jako agregat prądu. Krąg na widowni stadionu wstrząsany dreszczami.
Tak jakbyśmy cały czas potrzebowali tego pobudzenia. Jakby coś zamierało, rozkładało się, ulatniało i domagało się naładowania.
Nigdy nie płakałem w teatrze. Nie wiem dlaczego. Zastanawiam się. W kinie nieraz. Przeszywał mnie ten prąd w ciemnej kinowej sali i czekałem, na napisach, aż wyschną łzy, bo wstyd. Bo przeważnie pod koniec. Nie kiedy bohaterowie mieli przygody, nie kiedy wyznawali sobie miłość, kiedy umierali, zdarzały im się nieszczęścia, tylko pod koniec, kiedy się już wyjaśniało. Kiedy odchodziło złe, zostawało przezwyciężone, i znów było dobrze. Albo kiedy ktoś nieoczekiwanie robił coś dobrego. Najsilniejsze emocje były wtedy, kiedy się jednak udało. Niekoniecznie w happy endzie (bo on mógł zrobić, co zrobił – i zginąć), ale jednak jakoś.
Zdarzyło mi się zapłakać podczas czytania. Nie jakoś często. To wymaga skupienia. Książki nie czyta się w ciemności. Dookoła jest dużo, coraz więcej i więcej rozpraszaczy. A to muszka przeleci, a to żarówka syknie, a to telefon brzęknie (to najgorzej), a to cień dziwny na ścianie. A żeby odebrać tę iskrę, potrzeba skupienia, wejścia w środek.
Raz zdarzyło się to podczas czytania sztuki. To był tekst Sarah Kane. Zbombardowani. Sama końcówka. Kiedy Kate powraca. Nie musiała. Ian umiera. Nie spodziewał się, że ona wróci. Bo niby po co. A ona wraca z tej wojny, która wybuchła dookoła, z tej agresji, nienawiści, zła, z tej czerni świata. Zdobyła gdzieś chleb, kiełbasę i butelkę dżinu. I wróciła, żeby podzielić się z Ianem. I mówi mu, że jest głupim skurwysynem, i karmi go, i poi, i ssie kciuk. I Ian mówi: „Dziękuję ci”. I to są ostatnie słowa. I wtedy płaczę. Dziwne. Sam się sobie dziwię. Ale tak.
Dlaczego nigdy w teatrze? Przerzucam w pamięci. Przecież bym pamiętał! Tyle zachwytów, olśnień, zadziwień, tyle myśli, ale nigdy żadnej łzy. A przecież też jest ciemno. Jak w kinie. Nawet czasem ciemniej, bo nie biją po oczach te zielone napisy, że wyjście ewakuacyjne. Dlaczego więc nie? Czy to jakiś brak czegoś, czy właśnie przeciwnie, zaleta? Że nie manipuluje, nie gra na uczuciach. Nie w taki sposób. I przecież jestem pewien, że gdybym zobaczył tę scenę ze Zbombardowanych dokładnie tak, jak zagrała w mojej wyobraźni, to też bym nie zapłakał. O co więc chodzi? Dlaczego?
Czy wtedy, w Grecji, płakali? Podczas tych przerażających Trojanek Eurypidesa, płakali? Uderzające są te oskarżenia Greków w twarz rzucane Grekom. Zgroza. Kiedy posłaniec opowiada Hekabe, jak zrzucono z murów jej wnuczka, Astyanaksa, a jego matkę od razu zapakowano na okręt, żeby służyła mordercy jej dziecka, płakali? I tu nagle, zupełnie nieoczekiwanie, wygląda do mnie z lasu pyszczek jelonka Bambi.
Kiedy mama jelonka Bambi zostaje zabita przez myśliwych i biedny Bambi nie rozumie, co się stało, to jest strasznie smutne i dziecku zbiera się na płacz. Ale jeśli to samo dziecko zobaczyłoby przed sobą tę krwią broczącą łanię z roztrzaskaną przez kulę czaszką, nie sądzę, żeby zapłakało. Raczej przerażenie.
Nie płakali. Może przeżywali gniew. Zapewne odczuwali zgrozę. Widzieli przed sobą Trojanki. Stawały się przed nimi. Rzucały im w twarz przekleństwa. Czuli tę rozpaczliwą przepaść, w którą zapada się Hekabe. I lodowaty powiew z niej.
Bajka buduje dystans, film buduje dystans. Jest bezpiecznie, a więc można płakać.
Teatr dzieje się naprawdę. A przynajmniej ten teatr, który coś wywołuje, który coś robi, który nie odbiera sobie sam siebie.
A przynajmniej prawie naprawdę. Tak blisko naprawdę, że strach. To jest w powietrzu. To przenikliwe coś w powietrzu, jakby nie zważało, że to tylko teatr. I przenosi. I nie ma bezpiecznych łez w mroku.