7-8/2024
Grzegorz Kondrasiuk

Ta niewiarygodna potrzeba

Często myślę, że czas już ogłosić likwidację naszej małej Atlantydy zwanej teatrem, na której już dawno skończył się prąd – czyli energia społeczna. Że ratuje ją wyłącznie spowolniony czas reakcji publicznego mecenasa, tego olbrzyma, który po prostu jeszcze się nie zorientował w tym, że teatr to takie miejsce, które działa wyłącznie z przyzwyczajenia, na mocy rytuału tak zwanego kulturalnego życia. Owszem, jest w nim trochę ludzi od tej roboty. Trwają przy swoim, bo nie mają innego wyjścia, i nie przyjmują do wiadomości, że nieubłagany rozrost cyfrowego świata zjada chęci do realnego, żywego uczestniczenia w tego rodzaju ekstrawagancjach, a prawdziwe zasięgi, a więc zainteresowanie, tematy, o których się rozmawia i formatowanie współczesnych umysłów – są zupełnie gdzie indziej.

A potem przytrafia się na przykład coś takiego, jak przegląd teatrów amatorskich w mieście Nałęczów. I okazuje się, że jednak nie. Że żadne tam Instagramy i TikToki, zasięgi, streamingi. U tak zwanych amatorów teatr trzyma się mocno, napędzany energią niedużych, ale jednak aktywnych wspólnot, wśród których oznak wyczerpania brak. W dodatku: mecenas nie ma z tym wiele wspólnego – czasem jest, a czasem go (prawie) nie ma. Etat instruktora, sala w domu kultury czy w klubie seniora, albo po prostu trochę miejsca u kogoś w domu, niewielka dotacja na dekoracje czy kostiumy – i to musi wystarczyć. Ciągle tak samo silna jest ta niewiarygodna potrzeba przebywania ze sobą na scenie, w teatralnej iluzji, w tekście, w zaśpiewanym szlagierze. Że się ludziom chce – tego się nie da udawać, i nie da się tego nakazać. Bo nie da się zadekretować uczenia się tekstu, przychodzenia na próbę z własną propozycją piosenki, monologu, scenki, szycia kostiumów i robienia dekoracji razem z paczką znajomych. A potem – zagrania dla nich. Do tego wielu z nich to już raczej „profesjonalni amatorzy”, na oko trudni do odróżnienia od zawodowców.

Takie teatry i takie miejsca nie tworzą istotnej siły, jeśli za kryteria uznamy siłę przebicia, zasięgi czy uwagę mediów, pieniądze, prestiż. Bo przecież nikt za nimi nie stoi, a w najgłębszej istocie swojego działania mają po prostu bezinteresowność. Ale to właśnie dzięki sieciom takich i wielu innych miejsc oddolnego działania w ogóle jeszcze istniejemy jako społeczeństwo złożone z mikrowspólnot – a nie zdziczała masa ludzka konkurująca o wpływy i zasoby. Bo instytucje społeczne wytwarzają relacje, te normalne i proste, w których zostało jeszcze jakieś życie. Jest to tak oczywista prawda, że w ogóle jej nie widać. Aż do momentu, kiedy pewnego dnia budzimy się w świecie relacji w stu procentach zinstrumentalizowanych, gdzie ktoś chce albo nam coś opchnąć, albo nas do czegoś przekonać. Dlatego warto sobie poszukać takich enklaw wśród zombiastycznego świata postideologicznych widm. Znowu się, tylko na chwilkę, odwróciliśmy, a teraz trzeba odzyskiwać świat z rąk niewidzialnych złodziei. Jest to bardzo trudne, jeśli nie niemożliwe.

Jest jeszcze jedno, coś dla krytyka, który swój czas spędza na oglądaniu tych samych spektakli, robionych przez tych samych ludzi, w tych samych teatrach, i o tym samym. Na przykład Teatr ATON. To teatr nieduży – w tym momencie tworzą go trzy artystki: Katarzyna Szczepaniak, Agata Supranowicz i Karolina Potakiewicz. ATON, co się rozwija jako Amatorski Teatr Osób Niebanalnych, premiery wystawia w Dzielnicowym Domu Kultury SM „Czechów” (Czechów to jedna z wielkich sypialni Lublina). Najnowsza zatytułowana jest TO, czyli Trudno Ogarnąć. Nie wiem, jak to się stało, że od banału, obficie serwowanego przez zawodowe, wielkomiejskie, dotowane sceny, przyszło mi odpoczywać podczas produkcji takiej właśnie, najmniejszej scenki, oglądanej w kinoteatrze w Nałęczowskim Ośrodku Kultury. Katarzyna Szczepaniak zrobiła spektakl o tym całym pierdololo, którego tyle wokół, a które nazywa się „rozwojem osobistym”. O tym, że jesteśmy sami, tak bardzo sami, szukając siebie w groteskowych próbach „wglądu” na terapii grupowej i w kręgach wsparcia. Oprócz aktorstwa, takiego leciutkiego i wyrafinowanego zarazem, na krawędzi tworzenia postaci – siłą spektaklu był koncept użycia widowni. Nie wiadomo jak i kiedy, bez prostackich prowokacji, zaczepek i wciągania do akcji – zmieniła się ona w otchłań społeczną, w lustro, w które bezskutecznie się wpatrujemy, milczące, obce, może w swojej obojętności wrogie… TO… jest niejednoznaczne, wymyka się. Jednocześnie obnaża pustkę stosowanego w „kołczingu” języka, międzyludzkie kłamstwo warsztatów samorozwoju – jak i opowiada o ludzkiej, autentycznej potrzebie wzajemnego wsparcia, ratowania się z pułapek, jakie zastawiamy na siebie samych. I o tym, że ratunkiem nie jest ani prosta wiara w afirmacje i energie, ani ucieczka w ironię.

teatrolog, dramaturg, krytyk teatralny. Redaktor i współautor książek Scena Lublin (2017) i Cyrk w świecie widowisk (2017). Pracuje na UMCS, współpracuje z Instytutem Teatralnym w Warszawie.