7-8/2024
Jacek Kopciński

Dmij, wichrze!

 

„Piłka nożna nie jest teatrem, nie jest twórcza, choć ma dużo do czynienia z myśleniem. To jest umiejętność, niezwykłe rzemiosło, w którym są talenty większe i mniejsze. Mało tego, sukces jest wymierny: wygrywam albo przegrywam” – powiedział w jednym z wywiadów Jan Englert. W zeszłym roku dyrektor Teatru Narodowego skończył osiemdziesiąt lat, a w lutym tego roku zagrał Króla Leara, rolę, z którą aktorzy chętnie mierzą się na starość. Englert uczynił to w swoim stylu: inteligentnie, ironicznie, oszczędnie, a nawet – skromnie. Przystał na pomysły reżyserskie, by w kilku scenach zastąpić go tańczącymi dublerami oraz zrezygnować z wielkiego monologu Leara („Dmij, wichrze, dmij, aż ci policzki pękną!”), choć nagromadzone w nim głoski szumiące to prawdziwa gratka dla teatralnego rzemieślnika. „Pozwoliłem na skreślenie tekstu bardzo świadomie […] to jest tak zwana popisowa scena Leara, a ja jestem teraz na etapie świadomego oddawania przestrzeni – Learowskiej. Nie trzymam się burty, powoli rozdaję i mam w tym niezwykłą frajdę” – mówi aktor na łamach wakacyjnego „Teatru” w rozmowie z Barbarą Osterloff. Postawa warta pochwały, w sztuce jednak pachnie porażką. Tak jak w sporcie.

Jan Englert chciał być kiedyś piłkarzem i z pewnością uważnie oglądał mistrzostwa Europy, myśląc może o emocjach, które wzbudza futbol. Ma rację, piłka nożna nie jest teatrem, bo przecież teatr – za wyjątkiem improwizacji – zakłada precyzyjną realizację przyjętego scenariusza. Antropolodzy widowisk wyliczą wiele cech futbolu, które go do teatru upodabniają, z jednym jednak muszą się zgodzić: spektakl teatralny z założenia jest akcją powtarzalną, choć oczywiście nie w stu procentach. Nikt natomiast nie zagrał dwóch takich samych meczów! Technicznie byłoby to nawet możliwe. Wyobraźcie sobie: jedenastu młodych polskich piłkarzy ucharakteryzowanych na Tomaszewskiego, Gorgonia czy Jana Domarskiego staje naprzeciwko jedenastu Anglików do złudzenia przypominających Petera Shiltona, Roya McFarlanda czy Allana Clarke’a, żeby przez dziewięćdziesiąt minut wykonywać wszystkie ich zagrania: podania, strzały, zwody, dryblingi. W pięćdziesiątej siódmej minucie meczu zdolny dubler polskiego napastnika musiałby wbiec w pole karne i strzelić w prawy dolny róg bramki, a dubler angielskiego bramkarza w taki sposób obronić ten strzał, żeby piłka przeleciała mu przez dłonie i wpadła do siatki. Dokładnie tak, jak miało to miejsce na Wembley 17 października 1973 roku.

Na samą myśl o takim przedsięwzięciu cierpnie mi jednak skóra, tak wydaje się ono mechaniczne, jałowe, pozbawione życia, nietwórcze. Jakim więc cudem drugie, trzecie, nawet setne powtórzenie spektaklu teatralnego bywa tak angażujące? Przecież doskonale wiemy, że słowa aktorów, ich intonacja, gesty czy miny nie są spontaniczne – mimo to przykuwają naszą uwagę, rozpalają wyobraźnię, emocjonują. Może gdybym obejrzał kilkanaście razy ten sam spektakl, na kolejnym przedstawieniu nudziłbym się jak na powtórce z Wembley? Nikt jednak, za wyjątkiem teatrologów i zakochanych, nie chodzi do teatru więcej niż dwa razy. Zaskoczenie wydaje się niezbędnym elementem odbioru sztuki, a pojawia się ono pomimo naszej wiedzy o przemyślanej reżyserii spektaklu. Wiemy, że aktorzy mają wyćwiczone role, ale ulegamy złudzeniu, że grają żywiołowo, tworząc na scenie prawdziwe postacie. Ano właśnie! Wychodząc zza kulis, aktorzy nie powtarzają wczorajszego spektaklu, nie grają siebie z przeszłości, tylko po raz kolejny puszczają w ruch życie innych ludzi. I to właśnie jest w teatrze najciekawsze! Nie gra aktorów, choć przecież doceniamy ich sztukę, ale egzystencja bohaterów – czasem dziwna, tajemnicza, tragiczna i groteskowa – stanowi sedno spektaklu. O ile jednak nada się jej odpowiednią dramaturgię.

Dlaczego futbol bywa bardziej emocjonujący niż teatr? Bo dramaturgia dobrego meczu podczas ważnego turnieju jest znacznie większa niż dramaturgia niejednego spektaklu. Co o niej decyduje? Przede wszystkim pojedynek dwóch drużyn, który zazwyczaj przeradza się w indywidualne potyczki piłkarzy. Może nas zachwycać piękno widowiska: zielona murawa, kolorowe stroje, efektowne zagrania, nic jednak nie zastąpi rywalizacji, bez której mecz traci swój czar i sens. Napastnik, który nie chce strzelać, jest postacią absurdalną, podobnie jak obrońca, który trafia do własnej bramki (co na ostatnim Euro zdarzało się wielokrotnie, ale tylko dlatego, że największym grzechem piłkarza jest dziś unikanie kontaktu z piłką). Często oglądamy mecze dla czystej przyjemności, nie kibicując konkretnej drużynie. Co jednak sprawia nam przyjemność największą? Oczywiście moment, w którym piłka wpada do bramki, a napięcie związane z oczekiwaniem na gola podlega gwałtownemu rozładowaniu. „Jest!” – wołamy z satysfakcją i ulgą. W teatrze ten prosty efekt psychologiczny bywa o wiele bardziej złożony! Kiedy więc wybitny aktor, jakim jest Jan Englert, nie staje do pojedynku z żywiołem (słów, emocji, uczuć i myśli swojego bohatera, bo przecież nie o realną burzę w drugiej scenie trzeciego aktu Króla Leara chodzi), gdy się wycofuje, oddaje przestrzeń, puszcza burtę łodzi, mimo podziwu, odczuwamy zawód. Na szczęście, choć mecz już się skończył, turniej trwa!

redaktor naczelny miesięcznika „Teatr”. Profesor w IBL PAN, wykładowca UKSW i UW. Ostatnio wydał tom Wybudzanie. Dramat polski / Interpretacje.