9/2024
Dorota Kozińska

Diagnostyka zaburzeń teatralnych

 

Ostatnio w mediach społecznościowych wypłynął kilkuletni wpis, w którym pewien pisarz opowiada o swoim życiu z ADHD. Wpis – jak na pisarza przystało – niezwykle plastyczny i barwny, aczkolwiek nieco ryzykowny. Nie zawsze bowiem można liczyć na fanów, którzy wyrażą autorowi współczucie albo przynajmniej pocieszą go w komentarzach, że oni też tak mają. Może się również trafić jakiś złośliwiec, który zerknie do Internetu i z artykułów o ADHD wyłowi stronniczo informację, że ów deficyt u dorosłych objawia się często niechęcią do czynności wymagających dłuższego wysiłku umysłowego i niedoprowadzaniem do końca rozpoczętych zadań. A stąd już tylko krok do podważenia kompetencji pisarskich autora.

Nie sądzę, bym cierpiała na ADHD (choć, trawestując powiedzonko pewnego stalinowskiego prokuratora, dajcie mi pacjenta, a diagnoza się znajdzie), a mimo to opisane przez pisarza sytuacje przytrafiają mi się niemal codziennie. Owszem, bywają uciążliwe, częściej jednak okazują się źródłem inspiracji. Jak i tym razem, kiedy rozpaczliwie szukając natchnienia do kolejnego felietonu, tak długo układałam książki, wstawiałam pranie i załatwiałam telefony, które powinnam była wykonać kilka tygodni temu, aż natrafiłam w mediach społecznościowych na post łódzkiego przyjaciela, który podzielił się wrażeniami z ponownej lektury Teatru operowego Bronisława Horowicza.

Zamiast natychmiast zabrać się do pisania, zanurzyłam się w odmęty obydwu wydanych w Polsce książek Horowicza – także jego wspomnień Nim przeminie z wiatrem. Oczywiście przegapiłam wszystkie terminy oddania tekstu, w przerwach między wstawianiem prania, układaniem książek i karmieniem rybek wypływając na coraz szersze wody prokrastynacji. Żeby wszystko sprawdzić, a zarazem nauczyć się czegoś nowego. Bo jak słusznie zauważył Jan Kosiński we wstępie do wspomnień swego kolegi: „Warunki społeczne, w jakich nam żyć przyszło […], spychają nas w ciasny i pojedynczy profesjonalizm; jeżeli ktoś się bardzo uprze, może nawet skończyć trzy fakultety – nic mu to nie pomoże; jeżeli przypadkiem dostanie posadę, która zwiąże go z czwartą dziedziną, po paru latach zapomni, że się kiedyś czymś innym interesował, a choćby i próbował sobie przypomnieć, to mu nie dadzą”. Po czym podkreślił, że Horowicz już od najmłodszych lat robił zawsze parę rzeczy naraz.

Internetowi besserwisserzy musieliby się nieźle natrudzić, żeby znaleźć wiarygodne informacje o tym niezwykłym człowieku, który śpiewał, komponował i grał na gitarze, pierwsze szlify teatralne odebrał u Leona Schillera i Konstantego Tatarkiewicza, jest autorem piosenki Kiedy będziesz zakochany, po wyjeździe z ojczyzny w 1938 roku wyreżyserował kilka tysięcy słuchowisk dla radia francuskiego, inscenizował opery między innymi w La Scali i La Fenice, a odkąd powierzono mu misję przygotowania Króla Rogera Szymanowskiego w Palermo w 1949 roku, dość często pracował także w Polsce, między innymi jako reżyser legendarnej premiery Rogera na otwarcie Teatru Wielkiego w Warszawie.

Do tego biegle władał piórem, miał doskonałą pamięć, wspaniałe poczucie humoru i czasem niewyparzoną gębę. Jego wspomnienia są tak skonstruowane, jakby przy ich pisaniu Horowicz co rusz wstawiał pranie, przekładał płyty i wychodził do pobliskiej piekarni po bagietki. Wystarczy się jednak w nie wczytać, żeby odkryć światy niewyobrażalne dla dzisiejszych melomanów, teatrologów, zwłaszcza zaś specjalistów w trzeciej i czwartej dziedzinie, którzy dawno już zapomnieli, że się kiedyś czymkolwiek interesowali. Któż dzisiaj miałby czelność napisać o dyrektorze La Scali, „z zawodu handlarzu skór i dostawcy obuwia dla armii”, że nie ma zielonego pojęcia o operze? Któż nazwałby Victora de Sabatę (dyrygenta, którego Horowicz skądinąd bardzo cenił) „bożyszczem miejscowym”? Któż – z drugiej strony – zdobyłby się na równie taktowne przemilczenia, żeby nie rozdrapywać cudzych ran, jak w krótkim podsumowaniu wspomnianej już inauguracji Teatru Wielkiego? („Należałoby o tym pisać długo i grzebać się w niespecjalnie sympatycznych kulisach całej sprawy, nudząc w dodatku czytelnika, słusznie obojętnego na tego rodzaju incydenty”).

Dzisiejszy czytelnik wydaje się słusznie obojętny na wszystko, co nie dotyczy go bezpośrednio. W krótkiej przerwie między obiadem, przesłaniem redaktorce kolejnego rozdziału książki a wymianą wody w akwarium zaczęłam się zastanawiać, jak wzbudzić przynajmniej szczątkowe zainteresowanie młodych adeptów sztuki operowej osobą Bronisława Horowicza. Doszłam do wniosku, że na początek odeślę ich do hasła w internetowej Encyklopedii Teatru Polskiego. Źródło: „Almanach Sceny Polskiej 2004/2005”, tom XLVI, Instytut Sztuki PAN, Warszawa 2010. Wyglądało nieźle. Na wszelki wypadek przeczytałam. Wśród wielu innych intrygujących informacji znalazłam tytuły dwóch nieznanych mi dzieł operowych: Elektry Hofmannsthala oraz Więźnia Dallapiccoli.

Trudna rada w tej mierze. Przyjdzie odesłać studentów wprost do książek Horowicza, niewznawianych od przeszło pół wieku. Niech poczytają o teatrach, w których „panoszą się hałaśliwe primadonny, rozkapryszeni tenorzy, skabotyniali dyrygenci i dyrektorzy – analfabeci”. Zanim scancelują autora za mowę nienawiści, przynajmniej się czegoś dowiedzą.

krytyk muzyczna i teatralna, tłumaczka, wykładowczyni, latynistka.