Przepływ słabości
Oglądając spektakl Leny Frankiewicz, możemy się zastanawiać, czy jesteśmy na katolickiej wsi, czy w pogańskiej sekcie, gdzie wciąż żywy jest rytualny mord.
fot. Marta Ankiersztejn / Archiwum Artystyczne Teatru Narodowego
W rozmowie Recepty na smutne czasy Małgorzata Maciejewska, zapytana o skojarzenie Mani – głównej bohaterki Feblika – z Gombrowiczowską Iwoną, dookreśla jej status następująco: „To ciekawe – słaba postać wchodzi w sytuację tragiczną”[1]. Swego czasu interesowało mnie, jak podmiot w dramacie i teatrze emancypuje się przez swoją słabość i jak za jej sprawą wzmacnia się[2]. Tak właśnie, jak Mania w sztuce Maciejewskiej, zrealizowanej w czerwcu tego roku na scenie Teatru Narodowego w reżyserii Leny Frankiewicz. Doświadcza ona siebie poprzez ciało będące w ciągłym ruchu, w nieustającym przepływie, które w jodze nazywa się flow. Mania (Elżbieta Zajko) schodząc płynnie w kolejne pozycje aerial jogi, ożywa i zmienia się pod wpływem muzyki, głosu, tańca i drugiego ciała.
Scenę okalają surowe deski stodoły z wrotami pośrodku, prowadzącymi później do wnętrza cygańskiego Zamku. Jest też otwierające się co i raz okno, w którym zazwyczaj widzimy Manię lub Babkę. Aktorzy stąpają po twardej ziemi, wśród sztucznych kur i starych narzędzi rolniczych. Z przodu po lewej stronie zawieszono hamak wyginający się we wszystkie strony niczym larwa w kokonie, z którego stopniowo wyłania się Mania – żywa dziewczynka w rajstopach i czerwonym swetrze, niczym plama krwi na tle smutnego zimowego krajobrazu. Słychać dźwięki pohukujących ptaków, gdaczących kur, trzeszczących gałęzi. Na deskach stodoły w trakcie przedstawienia będą wyświetlane płynące chmury, zasypane śniegiem choinki, lecące iskry i dzikie zwierzęta. Nic tutaj jeszcze się nie zieleni i nie słychać przynoszących obietnicę świerszczy.
Spektaklowi Frankiewicz daleko jednak do scenicznego realizmu i rodzajowego obrazka polskiej wsi. Dramat, będący pierwszą częścią Trylogii na smutne czasy[3], skutecznie od takich decyzji reżyserskich odwodzi. Maciejewska nie dość, że tworzy w duchu magicznego realizmu, to sięga także po dorobek tzw. zwrotu ludowego, który na dobre zaistniał w 2020 roku wydaniem Ludowej historii Polski Adama Leszczyńskiego. Nieobce są jej zapewne Chamstwo Kacpra Pobłockiego czy książki Michała Rauszera, a nade wszystko Chłopki. Opowieść o naszych babkach Joanny Kuciel-Frydryszak – rzecz o tym, jak mieszkające na wsi kobiety w dwudziestoleciu międzywojennym radziły sobie z przemocą w świecie patriarchatu. Maciejewska, unikając jednak pisania z wyższościowej inteligenckiej pozycji, filtruje te lektury przez własne doświadczenie osoby pochodzącej z małego miasteczka. Na poły zmyślony, na poły łączący wpływy różnych gwar wokabularz Maciejewskiej ma niezwykłą moc wytwarzania autonomicznego świata, zawieszonego między niebem a ziemią, zmyśleniem a rzeczywistością. Dość wspomnieć, że odkrycie przez autorkę tytułowego archaizmu – słowa „feblik”, oznaczającego „słabość, skłonność do kogoś” – zapoczątkowało dalszą pracę nad dramatem.
Sceniczny świat Feblika wypełniają postaci z wiejskiej gromady. Babka (Beata Fudalej), wyłaniająca się z królestwa makatek i gobelinów, jest wcieleniem bogini Mokosz. Matka (Anna Grycewicz) ubrana w fartuch, z atrybutami wiejskiej gospodyni, skrupulatnie dba o to, by do domu błota się nie naniosło. Bartkowa (Joanna Gryga), paradująca w futrze obserwatorka wiejskiego życia, ma w sobie coś wielkomiejskiego, choć jeździ na zdezelowanym rowerze. Kolorowa Ladzia (Anna Chodakowska) to wioskowy głupek, który jednak swoją mądrość ma i zaleca skuteczne terapie z pogranicza medycyny i czarów. Elegancka, surowa Doktorka (Magdalena Warzecha) w białym kitlu jest z trochę innego porządku, podobnie jak Pleban (Piotr Grabowski) opowiadający „suche” żarty, zwykle z martwym trofeum u swego boku. Świat Feblika należy do kobiet. Ledwie obecny Ojciec (Paweł Tołwiński), ogorzały od słońca lub wódki chłop w ubrudzonych ziemią ubraniach, gumiakach i kaszkiecie, wydaje się wyjęty żywcem z filmu Sami swoi. Tomek (Hubert Łapacz) jest tylko obrazem, tęsknotą, chłopcem z żurnala.
Stosunki między Manią a gromadą naznaczone są przemocą, o czym świadczą: język, jakim do Mani mówią postaci, dawane bezwiednie klapsy, mierzenie jej i badanie jak zwierzęcia. Niezbyt czułe są także sposoby postępowania z dziwną przypadłością dziewczynki, której wyrosło coś, co trzeba uciąć. Opierzanie kur, wypychanie zwierząt, przerabianie martwych zajęcy na czapki niczym nie różnią się od postępowania z ciałem Mani czy poświęcania życia dojrzewających dziewczyn na „odczynianie złego”, które zaowocuje w przyszłości dorodnymi zbiorami rzodkwi. Podczas kolejnego dziwnego rytuału nawlekania pliszek, przypominającego przędzenie, Ojciec, Matka i Bartkowa niczym antyczne Mojry zadecydują o losie Mani. Możemy się zastanawiać, czy jesteśmy na katolickiej wsi, czy w pogańskiej sekcie, gdzie wciąż żywy jest rytualny mord.
Dramaturgia Feblika opiera się na kilku kulminacyjnych momentach. Za jeden z nich można uznać scenę ucięcia Mani tego, co jej wystaje, która skojarzyła mi się z rytuałem obrzezania. Autorka sztuki prowokuje do dociekań: co dolega Mani, co ją swędzi, co trzeba jej uciąć, żeby przestało? W spektaklu z Teatru Narodowego Bartkowa i Babka odprawiają nad Manią czary. Najpierw zapalają gromnicę, żeby po chwili rozpocząć headbanging do muzyki heavymetalowej i w świetle stroboskopu uciąć znieruchomiałej Mani warkoczyk wystający jej spod chłopięcego boba. To jednak nie rozwiązuje problemów dziewczynki. Jej przypadłość – tytułowy feblik – diagnozuje Kasiula (Aleksandra Sroka), a skuteczną terapię oferują Cyganie z Zamku. Mania jest jeszcze dzieckiem czekającym na inicjację seksualną, Kasiula miała okazję się już „rozpuc”, co widać w jej kobiecej fizyczności i drapieżności dzikiego ptaka.
Gromada przebiera się w kolorowe stroje i zamienia w barwną cygańską trupę pląsającą wśród dymu i buchającego ognia. To żywiołowy taniec życia skontrastowany z codziennym, powolnym tańcem śmierci, zdradzający tęsknoty nie tylko obu dziewczyn, ale i całej gromady. Zamiast żałosnego Plebana na czele świata Cyganów stoi charyzmatyczny satyr Wonuliss (Robert Jarociński). Ucieczka do Zamku jest drogą do wyzwolenia: Kasiuli uda się uniknąć losu kozła ofiarnego, Mania pod perskim dywanem doświadczy zbliżenia z Ostępowym (Jarociński). Przyjęcie Kasiuli do cygańskiej wspólnoty na tle ostrego światła i grunge’owej muzyki – to rytuał à rebours wobec tego, co chwilę wcześniej działo się z Manią. Nonszalancki Cygan wykonuje numer z płonącymi pochodniami – ogień zapowiada nieodwracalną przemianę i daje dostęp do „Castrum verum – prawdy serum”.
Niedługo przed premierą Feblika miałam okazję obejrzeć realizację Chłopów w reżyserii Remigiusza Brzyka z Teatru Ludowego w Krakowie. Premiera w Narodowym wydała mi się bliska temu współczesnemu odczytaniu Reymonta. Notabene Jagna w krakowskim przedstawieniu także ćwiczy jogę (tym razem vinyasę) i ukazana została jako kobieta wyzwolona, odróżniająca się od wiejskiej gawiedzi zmanipulowanej przez Kościół, podążająca za potrzebami ciała. W obu przedstawieniach na pierwszy plan wysuwa się krytyka Kościoła katolickiego jako instytucji pełnej nadużyć – a zarazem podkreślenie jego bezkonkurencyjnego znaczenia w wiejskiej wspólnocie. W Febliku religijność katolicka jest nieco bardziej podejrzana, bo przetkana pogańskimi obyczajami. Wciąż jednak wszyscy jako święte traktują to, co powie Pleban, witają go zawsze jak gościa honorowego i częstują wódką. Za sugestią księdza i w lęku przed tym, że „zło się rozpleni”, gotowi są poświęcić dziecko, które pod wpływem cygańskiego czaru niby zniknęło, ale jeszcze jest. W jednej z końcowych scen gromada skupiona wokół Plebana, wsłuchana w jego słowa i wpatrzona w przestrzeń w dziwnym stuporze, stoi o krok od poświęcenia Mani w imię zachowania trwałości wspólnoty. Szczęśliwie wróci po nią Kasiula i pociągnie za sobą do Cyganów, kończąc spektakl długim pocałunkiem na tle kwiatowego dywanu.
Mimo że Maciejewska i Frankiewicz pracują ze sobą w reżysersko-dramaturgicznym tandemie od pewnego czasu, to bodaj po raz pierwszy zaistniały razem w teatrze w sposób tak wyrazisty. Cieszę się, że Feblik, nagrodzony w pierwszej edycji powołanej przez Teatr Miejski w Gliwicach Nagrody im. Tadeusza Różewicza, miał okazję spotkać się na scenie Teatru Narodowego z muzyczną i wizyjną wyobraźnią sceniczną reżyserki oraz doświadczeniem innych znakomitych realizatorów, m.in. scenografki Barbary Hanickiej czy choreografki Agnieszki Kryst. Zapada w pamięć stworzona przez Miłosza Pękalę i Frankiewicz rozmaitość dźwięków: od sączących się w tle odgłosów wsi, przez wokalizy aktorek, po ogłuszający metal i grunge przechodzący w subtelny lejtmotyw Smells Like Teen Spirit Nirvany. I w końcu niezawodni aktorzy sceny narodowej – drugi plan wobec obsadzonych w głównych rolach debiutujących niedawno absolwentek łódzkiej Filmówki, które w spektaklu miały okazję pokazać pełnię swoich aktorskich możliwości.
[1] Recepty na smutne czasy, [z M. Maciejewską rozmawia A. Tomasiewicz], „Teatr” nr 7-8/2023.
[2] K. Paprocka-Jasińska, Myśl słaba a praktyki narracyjne we współczesnym teatrze, [w:] Pisanie dla sceny – narracje współczesnego teatru, red. M. Figzał-Janikowska, A. Głowacka, B. Popczyk-Szczęsna, E. Wąchocka, Katowice 2019.
[3] Obok Feblika kolejnymi częściami Trylogii na smutne czasy są Rigor mortis i Na borg.
Teatr Narodowy w Warszawie
Feblik Małgorzaty Maciejewskiej
reżyseria Lena Frankiewicz
dramaturgia Małgorzata Maciejewska
scenografia Barbara Hanicka
kostiumy Michał Dracz
reżyseria światła Aleksandr Prowaliński
muzyka Miłosz Pękala
choreografia Agnieszka Kryst
projekcje wideo Mateusz Zieliński
premiera 14 czerwca 2024