10/2024
Dorota Kozińska

W jednym stali domu

 

Nie będzie tu dziś o konkursach. To temat na szerszą dyskusję, która z każdą kolejną zmianą władzy powraca jak bumerang. Dyrektorzy oraz ich koncepcje starzeją się wszędzie. Wbrew pozorom większość ludzi teatru nie zamierza hołdować romantycznej, arcypolskiej tradycji śmierci na posterunku. Często zazdroszczą oni kolegom z innych krajów, którzy z czystym sumieniem oddają pole młodszym – utalentowanym, dobrze wykształconym i względnie niezależnym. Zanim je wszakże oddadzą, chcą po sobie posprzątać: doprowadzić do końca inicjatywy podjęte przed laty, dopiąć ostatnie sezony, rozstać się z zespołem w atmosferze wdzięczności i nadziei.

Żeby się jednak zdobyć na taki gest, trzeba mieć pewność, że klucze do zadbanego mieszkania nie dostaną się w ręce najemcy, który wkrótce je zdewastuje. Stąd bierze się polska niechęć do konkursów ministerialnych i samorządowych, w których interes polityczny często bierze górę nad rozsądkiem i zdarza się, że wybitnych artystów i menedżerów zastępują drugorzędni pracownicy pionu administracyjnego albo frustraci z objawami narcystycznego zaburzenia osobowości. W niedofinansowanej i zaniedbywanej przez władze dziedzinie kultury ławka jest krótka, czasem w ogóle jej nie ma.

Robi się jednak niebezpiecznie, gdy konsekwencje pochopnych decyzji zagrażają teatrom podlegającym bezpośrednio MKiDN i mającym status instytucji narodowej. O tym, co ten przymiotnik właściwie oznacza i jakie są cele teatrów narodowych w XXI wieku, dyskutuje się na całym świecie. Problem jest także semantyczny: czym innym były sceny „narodowe” w dobie oświecenia, między innymi w Niemczech i w Polsce, gdzie jednym z priorytetów Stanisława Augusta było utworzenie stałego zespołu „Aktorów Narodowych Jego Królewskiej Mości”, grających w języku ojczystym. Inny jest wydźwięk tego terminu w krajach o nieprzerwanej tradycji państwowości, inny w krajach, które niepodległość odzyskały albo cieszą się nią od niedawna, jeszcze inny – w państwach wielonarodowych. W Niemczech przymiotnik „national” nie najlepiej się kojarzy i figuruje w nazwach zaledwie dwóch teatrów w kraju: prawo do miana jedynego „prawdziwego” niemieckiego teatru narodowego wciąż rości sobie Die BURG w Wiedniu. Mimo różnic w pojmowaniu „narodowości” instytucji teatralnych, a co za tym idzie, sposobu ich funkcjonowania, łączy je przynależność do pewnej wspólnoty kulturowo-historycznej, zaangażowanie w kwestie dla tej wspólnoty istotne i – last but not least – kształtowanie określonego wzorca języka, interpretacji i repertuaru.

Dlatego nie dziwi list otwarty zespołu Teatru Narodowego w sprawie zapowiedzi konkursu na nowego dyrektora naczelnego, opublikowany 31 sierpnia. Można się z jego treścią nie zgadzać, nie sposób jednak zaprzeczyć, że jest rzeczowy, wyważony, sformułowany z szacunkiem, ale i godnością. A zarazem trudny do zlekceważenia, domaga się bowiem odpowiedzi na zasadnicze pytanie: „Po co zmieniać coś, co, jak usłyszeliśmy na rozmowie w ministerstwie, »funkcjonuje bez zarzutu«?”.

Dziwi za to, by nie rzec zdumiewa, wystosowany dziesięć dni później, analogiczny list zespołów TW – ON. Napisany żargonem urzędniczo-partyjnym, porównywany przez złośliwców (w większości bywalców warszawskiej sceny operowej) a to z wynurzeniami Jarząbka Wacława, trenera II klasy, to znów ze spowiedzią ofiar syndromu sztokholmskiego (trudno inaczej zinterpretować pochwałę „umiejętności rozwiązywania przez Dyrektora sytuacji konfliktowych, nieuchronnych w tak złożonej i rozbudowanej instytucji, zatrudniającej ponad tysiąc pracowników […], których wynagrodzenia niestety rzadko wychodzą poza średnią krajową”). Nie ma w nim żadnych pytań, jest pewność, że „trwała obecność [teatru] na mapie kulturalnej Europy i świata”, „renoma i zaufanie, jakimi [dyrektor] cieszy się w globalnym świecie opery i baletu” oraz jego „rozległe kontakty […] w światowym życiu kulturalnym” są wystarczającą gwarancją utrzymania status quo.

Oba teatry w jednym stoją domu, w kwestii listów otwartych jakoś się jednak między sobą nie porozumiały. TW – ON też jest instytucją narodową, ale coraz trudniej mieści się w jakiejkolwiek definicji teatru narodowego. Dawno już przestał być teatrem repertuarowym. Premier daje trzy razy mniej niż za komuny. Wbrew przechwałkom nie przyciąga do Warszawy ani wybitnych śpiewaków, ani liczących się reżyserów, ani zagranicznej krytyki. Od lat nie inscenizuje oper barokowych, opery współczesne wystawia od wielkiego dzwonu. Nie śledzi najnowszych tendencji w europejskim teatrze operowym. Twardo się trzyma powszechnie krytykowanej zasady zatrudniania czynnego reżysera na stanowisku dyrektora artystycznego – z łatwymi do przewidzenia konsekwencjami.

Co gorsza, TW – ON zerwał ciągłość tradycji edukacyjnej. Wabi nową publiczność, ale nie kształci jej na znawców i miłośników opery. Wystarczy prześledzić wypowiedzi dyrekcji oraz interakcje obu teatrów z publicznością, choćby na FB. Trochę jak z tymi listami: w Narodowym rzeczowo i spokojnie, tam z egzaltacją i mnóstwem pretensjonalnych hiperbol – o drugiej co do wielkości scenie na świecie (po wielekroć nieprawda), na której mógłby się zmieścić cały gmach La Scali (a jeśli nawet, to co z tego?).

Nie wiem, kto napisał list otwarty w imieniu TW – ON. Wiem, że większość zespołu była już wtedy w drodze do Dubaju, na gościnne występy w państwie, które nie ma żadnych tradycji operowych, za to słynie z braku wolności prasy i łamania praw człowieka. Drugi teatr, ten spokojny, co nie wadzi nikomu, siedzi w Warszawie i w pocie czoła przygotowuje premierę Fausta. Wie człowiek dobry, gdzie właściwa droga.

krytyk muzyczna i teatralna, tłumaczka, wykładowczyni, latynistka.