10/2024
Jacek Kopciński

Oczy zamknięte na Ukrainę

 

Polski teatr milczy o walczącej Ukrainie. W programie ostatniej edycji festiwalu Boska Komedia znalazł się tylko jeden spektakl, którego tematem była wojna za naszą wschodnią granicą. Mam na myśli Dziady wyreżyserowane przez Maję Kleczewską w Iwano-Frankiwsku, z lokalnymi aktorami i dla ukraińskiej publiczności. Na Festiwalu Sztuk Przyjemnych i Nieprzyjemnych Marta Górnicka pokazała z kolei swoje Matki. Pieśń na czas wojny, zrealizowane w Maxim Gorki Theater w Berlinie. Na Warszawskich Spotkaniach Teatralnych Ukraina jako przedmiot reakcji emocjonalnej, namysłu, współczucia i sądu etycznego po prostu nie istniała.

Oczywiście nie winię za to organizatorów WST. Co mieli pokazać, skoro żadna z czołowych polskich scen nie zrealizowała w ostatnim czasie przedstawienia, które w sposób istotny mierzyłoby się z tragedią Ukrainy? Pytanie jednak: dlaczego w repertuarze polskich teatrów (poza nielicznymi wyjątkami przedstawień realizowanych przez ukraińskich rezydentów) nie ma spektakli o wojnie? Może dlatego, że polska publiczność nie chciałaby takich przedstawień oglądać? Owszem, jesteśmy wojną zmęczeni, nie tylko jako odbiorcy telewizyjnych wiadomości, ale także jako mieszkańcy kraju przyfrontowego, nad którym od czasu do czasu pojawiają się rakiety. Opór Ukraińców już w nas nie wywołuje wyłącznie podziwu, a ich los współczucia, bo sami obawiamy się o nasze bezpieczeństwo. Teatr powinien jednak szarpać naszymi sumieniami nawet w sytuacji zagrożenia.

Ze strony artystów i niektórych krytyków słychać niekiedy ostrzeżenie przed wojenną pornografią, czyli realizmem zbrodni na scenie. Mówi się także o tym, że w teatrze powinniśmy się mierzyć tylko z własnym doświadczeniem, a sądzić samych siebie. Argumenty te uważam za szkodliwą wymówkę. Przecież zamykając oczy na nieszczęście ludzi zabijanych, gwałconych, ograbianych, pozbawionych domu i zmuszonych do opuszczenia ojczyzny, tracimy szansę głębokiego odczucia i zrozumienia ich tragedii. A unikając sądu nad rosyjskimi zbrodniarzami, w niepamięć spychamy także ich ofiary. Na szczęście filmowcy są odważniejsi. Niedawno na festiwalu filmowym w Gdyni obejrzałem Ludzi Macieja Ślesickiego i Filipa Hilleslanda, film znakomity, choć niedoceniony przez jury. Siła tego obrazu bierze się z talentu jego twórców, ich wrażliwości, determinacji, przede wszystkim jednak z pewności, że zbrodnia musi zostać ukazana, a przez to symbolicznie ukarana.

Na winę Rosjan składają się czyny wymierzone zarówno w żywych, jak i w umarłych. Ukraińscy reżyserzy pokazali już mobilne krematoria, w których płonęły zwłoki poległych żołnierzy, ale dopiero Polacy zderzyli ten obraz ze świadomością najeźdźców. W Ludziach przed jednym z takich krematoriów zjawia się matka zaginionego żołnierza, a zarazem żona rosyjskiego oligarchy, by dosłownie upaść w ludzkie błoto, a następnie wygrzebywać z niego dokumenty zabitych. Kobieta chowa je tam, gdzie wcześniej trzymała dolary, pod ubraniem. Czy taka scena w teatrze to już pornografia? W innym wątku polski aktor ratuje niewidome ukraińskie dzieci, udając małpę przed zamaskowanym żołnierzem rosyjskim. Może nie doszłoby do tej sytuacji, gdyby nie wcześniejsza wizyta w zoo? Dzieci miały obiecane spotkanie ze zwierzętami i dorośli – ukraińska opiekunka i jej polski kochanek, który przyjechał ją ratować – dotrzymują słowa. Na miejscu okazuje się, że słonie i zebry zginęły od rakiet, ale naśladując odgłosy małp, aktor daje całej trójce poczucie szczęścia. Kilka godzin później ginie w tej samej roli, gdy rosyjski żołnierz bierze go na muszkę i każe mu tańczyć. Czy to za mało na teatr?

Kto napisze dramat o najechanej Ukrainie, który siłą tragicznej metafory dorównałby scenariuszowi Ślesickiego, a przy tym wprowadził nas w sam środek piekła, które niewinnym ludziom zgotowali Rosjanie? Wśród finalistów tegorocznej Gdyńskiej Nagrody Dramaturgicznej był Tomasz Man ze sztuką Błękitne oczy pełne miłości. Ten poruszający tekst jest monologiem ojca, który w pierwszych dniach wojny próbuje wywieźć z kraju swoją ukochaną córeczkę. Przebija się z dzieckiem na dworzec i gubi je na peronie. Żeby odnaleźć córeczkę, bohater błąka się po labiryncie zniszczonego miasta, a jego wędrówka jest jak koszmarny sen. Może więc sztuka, o której mówię, już powstała? Znam lęk rodzica, któremu na chwilę zginęło dziecko, i muszę przyznać autorowi, że znalazł dobry sposób na to, by emocjonalnie zbliżyć nas do Ukraińców. Czy jednak zrobił to świadomie?

Bohaterowie Mana nie mają imion, w jego sztuce nie pada nazwa żadnego miasta, nawet nieprzyjaciel, który najpierw celuje do bohatera, żeby ostatecznie przyprowadzić mu dziecko, nie jest żołnierzem jakiejś konkretnej armii. Nic więc dziwnego, że podczas dyskusji z autorem, która towarzyszyła gdyńskiej prezentacji dramatu, Man raczej unikał tematu Ukrainy. Mówił, że dramat naprawdę mu się przyśnił, a miasto, w którym rozgrywa się akcja, to Wrocław, z jego kościołami i sklepami muzycznymi… Opowieść autora była przejmująca, a jednak odebrałem ją jako ucieczkę. Podobnie jak samą sztukę, która okazała się fantazmatem. Tak, wiem, teatr marzy o uniwersalności. Gubiąc jednak konkret, odwraca się od rzeczywistego, a zaraz potem traci znaczenie i obniża swoją rangę. Obojętny na wojnę, teatr w Polsce może spotkać się z obojętnością widzów. Nawet tych zmęczonych newsami z frontu i przestraszonych propagandą Putina.

redaktor naczelny miesięcznika „Teatr”. Profesor w IBL PAN, wykładowca UKSW i UW. Ostatnio wydał tom Wybudzanie. Dramat polski / Interpretacje.