Ze sobą
Ostatnio pobyłam trochę dłużej w miejscach, gdzie ludzie nie mają zamków w drzwiach, a jeśli już mają jakieś zamki, to tylko błyskawiczne. Gdzie niebo nocą widać dokładnie, a trawa pachnie tak mocno, że trudno uwierzyć, że w dużym mieście, z którego się wyjechało, ona też rośnie. Czasem zapach zieleni jest tak intensywny, że wciska się w każdy zakamarek, zwłaszcza wieczorem, kiedy już pojawi się rosa. Nie jestem przyzwyczajona. Straszny ze mnie mieszczuch. Walczę z komarami, muchami i ciągle przegrywam. Gdy zachodzi słońce, drżę przed ciemnością, w której świecą tylko oczy obcych stworzeń, nie wiadomo, dużych czy małych, głodnych czy sytych. Nie umiem wytrzymać sama w lesie, mimo że las lubię. Taka się czuję na widelcu. Wystawiona na pastwę wszystkich groźnych złoczyńców i morderców, przed którymi ostrzegali mnie tak sugestywnie w wiadomościach telewizyjnych. Bez wsparcia monitoringu, służb i zasięgu telefonii komórkowej wydaję się sobie zupełnie bezbronna. Nawiedza mnie lęk przed ciosem, a tu żadnego rygla, zza którego można powiedzieć, że rodziców nie ma w domu. Tylko przestrzeń i zieleń, a pośrodku niej przerażony, niesamodzielny zwierzak domowy – człowiek wyrosły w niewoli, w klatce jakiegoś bloku, karmiony sztucznie, naświetlany, niezdolny do funkcjonowania w naturze.
Po dłuższej obserwacji przypadku, w nowych okolicznościach dostrzegam jeszcze jeden istotny element – brak luster. Dni na wolności sprawiają, że orientuję się, iż nie wiem zupełnie, jak wyglądam. Odbijam się tylko w twarzach innych ludzi, a moja służy jedynie do wyrażania słów i emocji. Nie wiadomo, czy jest ładna czy brzydka, matowa czy błyszcząca, otoczona fryzurą nienaganną czy rozczochraną. Dochodzę do wniosku, że Narcyz musiał się porządnie nastarać z tą sadzawką. Biegał sobie po lasach i polował, nieczuły na tęskne spojrzenia nimf, aż tu nagle przydarzył mu się ten hipnotyczny stupor nad wodą. Obraz w tafli jest zazwyczaj niedoskonały – słaba ostrość, zależna od światła i pogody. Dodatkowo w ferworze codziennych zadań nie tak łatwo doprowadzić do realizacji wieloetapowego projektu pod tytułem: znajdź w środku lasu powierzchnię płaską, która odbija światło. Wyjątkowy pech sprawił, że woda, nad którą pochylił się Narcyz, by ugasić pragnienie, była tak nieskazitelnie czysta. Ilu narcyzów uniknęło fatalnego zauroczenia tylko dzięki nikłemu dostępowi do luster w czasach starożytnych? Trudno oszacować. U Owidiusza jest wyraźnie napisane: „Wieszcz spytany, czy Narcyz szczęśliwych lat dozna, odpowiedział: »Jeżeli sam siebie nie pozna«”. W czasach, gdy trud potrzebny do wykonania lustra był tak duży, nie każdy decydował się na porzucenie codziennych prac, by lepiej się sobie przyjrzeć. Tyle polerowania twardego kamienia czy metalu bez dostępu do szlifierki, tylko po to, by zaspokoić swoją ciekawość? Wielu narcyzów w spokoju i szczęściu dożywało swoich dni, nie wiedząc nawet, że mogliby wpaść w hipnotyczny trans na widok własnej twarzy i zmarnować sobie życie. Na pewno zdarzali się pogrążeni w samouwielbieniu zamożni posiadacze weneckich zwierciadeł, ale tak czy inaczej problem miał wtedy charakter elitarny. Narcyzi byli bezpieczni i hasali sobie beztrosko po lasach nawet do dziewiętnastego wieku, kiedy to na ich nieszczęście rozpoczęto produkcję luster na skalę przemysłową.
Teraz trudno znaleźć w przestrzeni miejskiej jakiś spokojny zakątek, gdzie się człowiek nie natyka na swoje odbicie. Wszystko się świeci. Wszystko wypolerowane i zwielokrotnione. Szklane wieżowce, witryny sklepowe, ekrany, całe ściany wyłożone lustrami, polerowane blaty, podłogi, talerze, kubki, łyżki, widelce… I wszędzie powtarzający się obraz tego jedynego towarzysza na całe życie. Osaczeni przez lustra ludzie w odrętwieniu analizują swoje odbicia: a kto to, a co o mnie pomyślą, a jak mnie widzą, a jak przeczeszę trochę włosy, to co, a jak usta bardziej będę mieć wydęte, to jak to będzie, a jak oczy szerzej otworzę, to może młodziej będę wyglądać, ale zębów to chyba nie będę pokazywać, a tatuaż to sobie taki zrobię średniej wielkości, może na dekolcie, a może nie, a może to wszystko we mnie to wina świata, a nie moja… I tak to trwa. Sadzawek mało. Susza. Drzewa nie rosną. Za to lustra i narcyzi zakwitają co krok.
Współczesność oskarżana jest o epidemię tego zjawiska. „Kultura staje się narcystyczna wtedy, gdy bogactwo okazuje się ważniejsze od mądrości, popularność ważniejsza od godności, a sukces od szacunku wobec samego siebie. Mamy do czynienia z procesem, który przejawia się w porzuceniu charakteru na rzecz osobowości” – mówiła doktor habilitowana Magdalena Szpunar w jednym z wywiadów. Remedium na tę sytuację nie jest wcale łatwe do znalezienia. Psychoterapia to często długotrwały i nieprzyjemny proces, do którego narcyza trzeba jakoś namówić, a usunięcie wszystkich tafli i luster z przestrzeni miejskiej to już zadanie zupełnie niemożliwe do zrealizowania. Za to wyjazd do głębokiego lasu wydaje się realny. Korzystny w odwracaniu zarówno skutków dorastania w niewoli, jak i syndromu narcyza.