Ankarskie gadanie
Siedzimy przy stoliku przed hotelem, sącząc tureckie piwo. Wael, Peter i ja. Syryjczyk, Szkot i Polak. Trzech dramatopisarzy. W centrum Ankary. Wieczór. Piątek. Klub przy klubie, hotel przy hotelu. Tłum ludzi. Wąska uliczka zakorkowana autami. Znaleźliśmy się tutaj, bo w pewnym momencie w życiu zaczęliśmy pisać sztuki. Zaprosiła nas Yesim, współorganizatorka pierwszego Miejskiego Festiwalu Teatralnego w Ankarze, żebyśmy napisali szkice sceniczne na zadany temat, prezentowane następnie przez aktorów ankarskiego Teatru Miejskiego. Siedzimy po całym dniu. Najpierw panuje cisza. Długa cisza. Do pisania zwykle zabierają się ludzie, którzy mniej mówią. Właśnie dlatego, że mają trudności z mówieniem, z prowadzeniem zwykłej rozmowy, zaczynają pisać. Nie zawsze, ale często. Więc to jest cisza pisarska. Ale nawet taka cisza po pewnym czasie staje się trudna. Gęstnieje. No to zaczynamy mówić. Coś o teatrze. O sztukach. Ibsen. Świetność Ibsena, szczególnie niektórych fragmentów. To rozgrzewka. Właściwa rozmowa to nasze własne doświadczenia.
Wael: – W latach dziewięćdziesiątych w Syrii dokonano przekładu realistycznych dramatów amerykańskich. Tennessee Williams etc. Stały się one punktem odniesienia dla naszej dramaturgii. Ale kiedy zacząłem pisać, szybko się okazało, że przecież nie mogę być prawdziwym dramatopisarzem, bo prawdziwymi byli oni. Tak wielcy, tak wysoko, że przecież nikt im nie dorówna. Ja mogę sobie co najwyżej coś tam poudawać. Ale chciałem to robić. Chciałem pisać pomimo to. Wystawianie nowych sztuk w Syrii to jest rodzaj hobby. Nikt za to nie zapłaci.
Myślę sobie, że to jest zawsze strasznie ciekawe, to porównanie, jak było i jak jest w różnych światach w tym samym czasie. Choć nie wiem jeszcze, co z tego wynika. Przypomina mi się, że w Polsce lat dziewięćdziesiątych również tak jakoś było, że dramatopisarze już byli, jeszcze dwóch, trzech jest, i tyle. Reszta udaje. Tylko że u nas to mogło ewoluować, a Waelowi świat się rozwalił. Został rozwalony.
Peter opowiada straszną anegdotę, jak przyjechał krytyk na spektakl i akurat aktor zaniemógł, i wszystko poszło źle. I jaki to był dramat. Bo wiadomo było, że nigdy więcej żaden krytyk nie przyjedzie i że spektakl stracił szansę!
– Czemu nie przyjedzie? – dziwię się.
– Ponieważ do Szkocji krytycy przyjeżdżają tylko na czas festiwalu w Edynburgu. Poza tym, pomimo wielu starań, nie. Nigdzie nie przyjeżdżają. Donikąd. Jeśli coś się nie dzieje w Londynie, nie dzieje się w ogóle – mówi. – Więc nie widzą sensu, żeby wyjeżdżać poza Londyn, nawet jeśli to tylko godzina drogi. To był cud, że wtedy przyjechał. I niestety klapa.
– Wszędzie tak jest – mówi Wael, który teraz mieszka w Paryżu. – We Francji to samo. Jak coś się nie wydarzyło w Paryżu, to się nie wydarzyło. To samo w Stanach z Nowym Jorkiem.
Wydaje mi się, że trochę przesadzają, ale mnie przekonują, że nie.
– W Polsce tak nie jest – mówię.
Oho, myślę sobie, będę chwalił Polskę. No ale taka jest prawda. Poza tym trzeba przerwać ten ciąg narzekań. Ciekawią się. Jak to w Polsce tak nie jest? Naprawdę?
I, zupełnie nie wiem dlaczego, opowiadam im o rozbiorach. Że przez rozbiory nie mamy jednej wielkiej metropolii otoczonej prowincją, ale kilka dużych ośrodków, w których skupiało się życie kulturalne w czasie rozbiorów, i to potem zostało. I dlatego nie jest tak, że jak coś się nie dzieje w Warszawie, to tego nie ma w ogóle. Opowiadam im to, ale wcale nie jestem tego pewny. Rozmowa jest improwizacją. Nie wiadomo, dlaczego mówi się akurat te rzeczy, a nie inne. Potem siedzę i myślę, dlaczego to powiedziałem. Przecież na tle tej rozmowy widać, jak wiele pracy u nas wykonano, żeby nie było tak, jak oni mówią. Nie wiem, dlaczego u nich nie wykonano tej pracy. Ale u nas tak. Nagle bardzo zaczynam doceniać Instytut Teatralny i wszystkie te osoby, które wymyśliły i prowadzą programy, w których krytycy jeżdżą po Polsce i oglądają wszystkie nowe rzeczy. Nagle zaczynam widzieć, że mamy skarb. Bo tam tego nie ma.
To bardzo ciekawa zmiana i chętnie ją odnotowuję. Przyzwyczajony do narodowego narzekania, że w świecie to jest normalnie, a u nas oczywiście nienormalnie, czyli do bani. Z tego wiecznego narzekania wyrosłem i sam je uprawiałem. A tu nagle się okazuje, że kolej mamy lepszą niż Niemcy, punktualniejszą, a krytykę teatralną lepszą niż Wielka Brytania i Francja, bo znacznie bardziej obejmującą całość, a nie wycinek. Oczywiście to tylko takie przemyślenia po jednej rozmowie z dwoma dramatopisarzami przy piwie, w Ankarze, przed hotelem, w piątkowy wieczór. Nic reprezentatywnego. A jednak to zaskoczenie pracuje we mnie. Że w ogóle można tak pomyśleć i że jest to być może nawet uzasadnione pomyślenie.
Potem gadaliśmy o tradycjach dramatopisarskich. Że w Polsce poetycka tradycja dramatu niemożliwego, jak Dziady Mickiewicza na sto postaci chodzących, fruwających i rozpływających się w powietrzu. No, to ja mówiłem. Peter mówił o tradycjach dramatu szkockiego bliższego kabaretowi, w kontakcie z widzem, w bezpośrednim mówieniu do niego. I że to inne tradycje niż „styl rojalkurtowy”, czyli psychologiczna, realistyczna laboratoryjność Royal Court. Ale że te tradycje przyduszone są mocno przez obowiązującą „rojalkurtowość”.
I znów pomyślałem, że u nas nie najgorzej z tym. Że nas tak strasznie ten brytyjsko-amerykański realizm nie zniewolił.
Dosyć. Nie można aż tak dobrze myśleć o sobie samych. Wracam do Polski. Ponarzekać.