11/2024
Dorota Kozińska

Wszędzie tak samo

 

Brałam niedawno udział w radiowej debacie, której goście komentowali wyniki najświeższych badań na temat uczestnictwa Polaków w kulturze. Nie potrafię rozstrzygnąć, na ile wiarygodne były to badania, przeprowadzono je bowiem metodą stosowaną najczęściej w analizach sprzedażowych i marketingowych. Jeśli uznać metodę za wystarczająco miarodajną, cienko nam idzie ten interes. Po pierwsze, nie ma takiej dziedziny kultury, w której regularnie partycypowałaby choćby połowa rodaków. Dotyczy to nawet tak wątpliwych w tym zestawieniu aktywności, jak ubaw na jarmarku albo festynie okolicznościowym (dziewiętnaście procent badanych). Im bliżej dziedzin nam bliskich, tym gorzej. Do teatru częściej niż raz na kwartał chadza osiem procent Polaków. Do opery lub filharmonii zaledwie cztery procent, przy czym ponad trzy czwarte ankietowanych przyznało, że nie bywa w tych przybytkach w ogóle i raczej się do nich nie wybiera. Pragnienie doznań estetycznych zadeklarowało czternaście procent respondentów, chęć nadążania za tym, co dzieje się w kulturze na świecie – sześć procent jej odbiorców w Polsce.

Uczestnicy debaty – poza wyjątkiem, o którym niżej – nie załamywali rąk nad zdurnieniem naszego społeczeństwa, tylko szukali przyczyn i sposobów wyjścia z tej godnej pożałowania sytuacji. Tylko jedna osoba zbijała wszelkie argumenty sakramentalnym: „Wszędzie jest tak samo” – z uporem Kubusia Fatalisty dowodząc, że na siłę wyższą nie ma mocnych, fatum ciąży nad całą Europą i nic tego nie zmieni. Kultura w odwrocie i basta.

Wyszłam ze studia nieco zbita z tropu. Przecież nasz Jacques le Fataliste jest uznanym autorytetem, człowiekiem światowym i niestrudzonym edukatorem. Czyżby to pozostali rozmówcy pletli bzdury, powołując się na chwalebne przykłady z innych krajów – niczym zakompleksieni prowincjusze, dla których za każdym płotem trawa jest bardziej zielona? Kapitan Diderotowskiego Kubusia mniemał, że roztropność to przypuszczenie, w którym doświadczenie upoważnia nas do patrzenia na dane okoliczności jako na przyczyny pewnych skutków, jakich możemy się spodziewać lub obawiać w przyszłości. Może istotnie lepiej pójść spać do alkierza i poczekać, aż sąsiadom też trawnik uschnie?

Po kilku dniach doszłam do wniosku, że i tak się nie doczekam. Postanowiłam sforsować ten sam płot po raz kolejny i wybrać się do Cambridge na koncert Academy of Ancient Music pod dyrekcją Laurence’a Cummingsa – między innymi z Pigmalionem, moją ulubioną jednoaktową operą, a właściwie acte de ballet Jeana-Philippe’a Rameau. Poczucie winy wciąż jednak walczyło z rosnącą w siłę roztropnością. No i po co tam jedziesz? Przecież wszędzie jest tak samo – mało ci Pigmaliona w Warszawskiej Operze Kameralnej, pod kierunkiem muzycznym Benjamina Bayla i w reżyserii Natalii Kozłowskiej? Ależ to było w 2015 roku, poszło tylko dwa razy i wszelki słuch po tym świetnym spektaklu zaginął. Zaginął, bo pewnie nikt nie chce grać tej francuskiej ramoty. Nieprawda, w ubiegłym roku dawali pod Markiem Minkowskim w Brukseli, potem wystawili w Grazu, nawet w Pradze było na festiwalu, pod dyrekcją Christophe’a Rousseta. Dobra, jedź, potem znów cię będą wytykać palcami, że włóczysz się gdzieś po kominach, zamiast pojechać do Krakowa albo Wrocławia i podziwiać kolejne inscenizacje Nabucca – prychnęła urażona roztropność i wyszła do drugiego pokoju, żeby nie patrzyć, jak odpisuję na zaproszenie agentki brytyjskiego zespołu.

Koncert udał się nad podziw. Nazajutrz wróciłam do Polski, a muzycy pojechali powtórzyć swój sukces do Londynu. Kilka dni później dostałam e-mail z sensacyjnymi doniesieniami z Barbican Centre. Otóż po pysznej scenie baletowej, w której Gracje uczą Posąg tańczyć, ktoś wszedł na estradę i szepnął do ucha Cummingsowi, dyrygującemu całością od klawesynu, że wykonawca roli tytułowej nagle stracił głos i nie wyjdzie do swej ostatniej wirtuozowskiej arii. Cummings przyjął hiobową wieść ze spokojem, nie uronił nawet taktu, w stosownym momencie odwrócił się od instrumentu i ku osłupieniu publiczności brawurowo odśpiewał końcówkę partii Pigmaliona. Zachwytom nie było końca. Słuchacze rozeszli się do domów w poczuciu całkowitego spełnienia.

Kiedy opowiedziałam tę historię zaprzyjaźnionemu teatrologowi, zrewanżował mi się wspomnieniem ze spektaklu Wieczoru Trzech Króli w jednym z polskich teatrów, z obecną na widowni szkolną wycieczką i surową wychowawczynią, która nie pozwalała uczniom śmiać się z Szekspirowskich dowcipów. W trzecim akcie dziatwa ostatecznie zamilkła i ożywiła się dopiero wówczas, gdy na scenę wkroczył dyrektor, poinformował, że zasłabł aktor grający Sebastiana, po czym ogłosił koniec przedstawienia. Zachwytom nie było końca. Dzieci, skutecznie zniechęcone przez nauczycielkę do spontanicznego odbioru dzieła teatralnego, z ulgą poszły do domu, przyjaciel zdążył na wcześniejszy pociąg do Warszawy.

Miał rację nasz Kubuś Fatalista. Wszędzie jest tak samo. Stwórz przyczynę, a nastąpi skutek.

krytyk muzyczna i teatralna, tłumaczka, wykładowczyni, latynistka.