12/2024
Antonina Grzegorzewska

Elegia o utraconych kunsztach

 

– Cóż to takiego teatrum?

– Jakżeby to waćpannom powiedzieć… To jest takie miejsce, gdzie komedie grają i skoki włoskie misternie wyprawują. Komnata to tak wielka jak niejeden kościół, cała w zacne kolumny. Po jednej stronie siedzą ci, co chcą się dziwować, a po drugiej stronie kunszty są ustawione, te podnoszą się i schodzą w dół, inne śrubami w rozmaite obracają się strony, raz ukazują ciemność z chmurami, znów przyjemną światłość. Na wierzchu niebo ze słońcem albo z gwiazdami, spodem ujrzysz czasem piekło okropne.

– O Jezu! – zawołały Pacunelki.

– Z diabłami… Czasem morze niezmierne na nim, okręty i syreny. Jedne persony spuszczają się z nieba, inne wychodzą z ziemi.

– Jeno bym piekła widzieć nie chciała! – zakrzyknęła Zonia. – I dziwno mi to, że ludzie na tak okropny widok nie pouciekają!

– Nie tylko nie uciekają, ale jeszcze przyklepują dla uciechy – odrzekł pan Wołodyjowski. – Bo to wszystko udane, nie prawdziwe. I przeżegnawszy, nie znika. Nie masz w tym sprawy złego ducha, jeno ludzka przemyślność.

 

Pan Wołodyjowski, zanim wda się w rozmowę o teatrze z trzema córkami patriarchy pacunelskiego, najbogatszego szlachcica między bracią laudańską, gra na lutni. „Przyjechałem w takie miejsce, gdzie mnie żadna panna nie chce” – śpiewa i ożywia się dopiero, gdy rozmowa schodzi na Warszawę, opisy katedry, króla i zamku.

Muzyczne popisy pana Michała wraz z chęcią wzbudzenia w otoczeniu zainteresowania i podziwu przypominają nieco Papkina.

Definicja teatru w wykonaniu Wołodyjowskiego bardzo mi się podoba. Nie jest górnolotna. Nie skupia się na idei teatru, a na jego mechanicznym sercu i stanowi opis teatralnych trzewi – struktura scenograficzna to punkt wyjścia jego relacji. Nie mówi więc on o celu teatru, ale o jego środkach, i ten kierunek rozumowania wydaje się godny uwagi, tak bardzo należy dziś do rzadkości. Obecnie bowiem paradygmatem jest teatr powziętych celów, owa piętrząca się sprawa dla reportera, nie zaś techniczna zagwozdka, „ludzka przemyślność”, próba zmierzenia się z niemożnościami i ograniczeniami teatralnej machiny bez użycia projekcji, a z zachowaniem pomysłów, które nasuwa wyobraźnia, również techniczna. Ta ostatnia nie powinna być drugorzędna wobec intelektualnych dyskursów i ideowych ekspozycji.

Dekoracje i klasyczne środki obsługi sceny, które były wytworem namysłu i kombinacji, odeszły w niepamięć. Jako staroświeckie par excellence nie przystają do dzisiejszego oblicza teatru, są potencjalnie chałupnicze i naiwne, niczego nie reprezentują.

Ręka chirurga zastąpiona jest przez robota, który dokonuje operacji na otwartym sercu. Pytanie tylko, czy w przypadku teatru rozwiązania, które są łamigłówką o komplikacji pozytywki, nie mają więcej czaru niż propozycje wizualne rzucane na tło sceny jako laserowa wiązka. Księżyc w pełni, który przesuwa się na firmamencie, zrobiony z podświetlonego krążka (przykład pierwszy z brzegu), jest teatralnie „osadzony”. Kosmiczne wizualizacje z projektora nie są jego potomkiem, a raczej bękartem. Księżyc w teatrze i księżyc NASA to dwa różne księżyce, tak jak pula pieniędzy zebrana w wyniku oszczędzania i ta sama pula wydana w sekundę z rozrzutności i naddatku też nie należą do tej samej ekonomii.

Napięcie wynikające z pytania jak?, wpędzające niekiedy twórcę w bezsenne noce, jest jak napięcie matematyka stojącego nad trudnym równaniem. Jest twórcze, gdyż wszelkie formy poszukiwania odpowiedzi na pytanie jak? okazują się często trudniejsze od pytania co? oraz stanowią właściwą przestrzeń teatralnej pracy. Teatr jako gatunek sztuki staje się dziś na tyle amorficzny, że samo powiązanie go ze sceną jako miejscem i jej zapleczem, z całą maszynerią i trzewiami, wydaje się anachroniczne i nieaktualne. Eksploatowane wielokrotnie hipsterskie bawienie się kurtyną przez twórców wynika z dostrzeżenia w niej atrakcyjnego vintage’u, jak w walkmanie czy adapterze, i jest jedynie sztuką dla sztuki. Kurtyna na zawsze już będzie wzięta w pewien historyczny nawias, zresztą jest, zdaje się, obsługiwana nie przez pociągany sznurek, a zdalnie…

Zastanawia mnie więc, na ile wraz z rozwojem technicznym i wręcz strukturalnym wpisywaniem nowych mediów w planowane przedsięwzięcia teatralne (na przykład istniejące w regulaminach konkursów na teatralne projekty odrębne passusy dotyczące projekcji, które wprowadzają je do przedsięwzięcia a priori jako element nie tyle potencjalnie możliwy, co konkursowo wymagany) kastrujemy teatr z jego rzemieślniczego wymiaru, będącego czymś więcej niż sama materia scenograficzna, czymś, co leży na przecięciu magicznej sztuki, pokazów iluzjonistów i robotyki. W obu tych dziedzinach zawarte jest jasne rozróżnienie między awersem i rewersem, kulisą mechanizmu i ekspozycją czarownego efektu.

Świat wizualizacji, którego sukces wypływa z rozwiązywalności wszelkich zagwozdek w ułamku sekundy (nie myślę tu o pracy nad samą estetyką projekcji), powinien być konsekwentny: wyobrażam sobie piękny spektakl z publicznością, która jest tylko obrazem puszczonym z rzutnika.

plastyczka, dramatopisarka, autorka m. in. dramatów On, Ifigenia, Migrena, laureatka konkursu „Dramatopisanie”, w ramach którego napisała dramat La Pasionaria.