Święta u niewierzących
Czasami aż wierzyć się nie chce. Że teatr przestał być dziedziną metafory i znaku scenicznego, a zaczął się wtrącać nachalnie. W nasze życie, w nasz język, w nasz sposób rozumienia świata. Z miejsca, w którym zachwyca i straszy, gdzie drzwiami donikąd się nie wchodzi, a schodami nigdzie nie dochodzi, stał się tandetną kopią rzeczywistości. Albo – co gorsza – całkiem udaną kopią tandetnej rzeczywistości.
Pewien amerykański teatrolog, który podobnie jak większość białych anglosaskich protestantów nie wierzył, że można nie wierzyć, w korespondencji nazywał mnie Poganką. Wracał do tematu, ilekroć nadchodziły święta Bożego Narodzenia. Jako że oboje byliśmy zwierzętami teatralnymi, dawałam się wciągnąć w tę przekomarzankę. Skoro nazywasz mnie Poganką, nie odmawiaj mi prawa do celebrowania zwycięstwa światła nad ciemnością. Będę łamać się chlebem, bo przaśnych płatków nie lubię. Będę rozdawać podarki i sama je przyjmować – z radości, że słońce się rodzi. Rozścielę pod obrusem siano, żeby obłaskawić swoje demony. W szczodry wieczór przygotuję dwanaście potraw z tego, co i tak lubię najbardziej – z miodu, orzechów, ryb, grzybów i potłuczonej kaszy. Ulepię z ciasta kukiełki. Zapalą się w domu światła, zapachnie w kącie świerkowa żywica.
Chyba rozumiał. Sam przecież namówił swoich studentów, by tragedię Alkione, córki Eola, i jej ukochanego męża Keyksa, który zginął w morskiej katastrofie, odtworzyć w wielkim akwarium, gdzie oboje z papierowych stateczków zmienią się w zimorodki, a Eol – wzruszony ich miłością – ustanowi siedem dni spokojnych przed przesileniem zimowym i po nim, żeby kobieta-ptak choć raz w roku mogła spokojnie wysiedzieć lęg po złożeniu jaj zapłodnionych przez ptaka-mężczyznę.
Właśnie tak robię. Raz w roku wysiaduję swoje zimorodki i nie pozwalam wedrzeć się w ten rytuał żadnej rzeczywistości. Moje mieszkanie przypomina przedmiot, który podpłynął pod zatopiony przez wielką falę dom Muminków. Stół stoi zagubiony w salonie, wokół stoją na straży krzesła i szafa z lustrem, pokój niknie w ciemności, ciszy i kurzu, a wysoko w górze, gdzieś pod sufitem, porusza się coś wielkiego i nieokreślonego. Zawsze tak było. Jednym z pierwszych marzeń, do jakich potrafię sięgnąć pamięcią, było pragnienie wniknięcia w świat przedstawiony, ożywienia przedmiotów, osób i zwierząt wyobrażonych na zdjęciach i rysunkach, możliwość stania się jednym z elementów obrazka. Najmilszym momentem Wigilii była chwila, w której dorośli wynosili się do drugiego pokoju, a ja zostawałam sama pod choinką i rozpoczynałam długą podróż w głąb wyobrażonego lasu. Siedziałam wśród gałęzi i chłonęłam dochodzący zza okna skrzyp butów na nieuprzątniętym ze śniegu chodniku, zapatrzona w pełgające światło gazowych latarń, wokół których tworzyły się żółtawe aureole.
Tego świata już nie ma, ale ja wciąż jestem. A wraz ze mną topniejąca, choć nadal liczna grupka ludzi, którzy są przekonani, podobnie jak stara szczurzyca Emma, że teatr jest najważniejszą rzeczą na świecie, bo tam pokazuje się ludziom, jakimi mogliby być, jakimi pragnęliby być, choć nie mają na to odwagi, i jakimi są. Grupka ludzi, którzy ufają, że scena obrotowa powinna obracać się tylko wtedy, kiedy jest to potrzebne, a dekoracja przedstawiająca krzak nie musi przywoływać skojarzeń z pracą dorywczą, feudalnym przypisaniem chłopa do ziemi ani wyobcowaniem jednostki ze społeczeństwa. W czas, kiedy zaczyna przybywać dnia, a nocy ubywać, chcemy naiwnie zaznać nadziei i pocieszenia. A przynajmniej spokoju.
Dlatego nie będę w tym roku zachęcać czytelników do wyszukiwania w sieci barokowych oper per la festività del Santo Natale, nie będę polecać kolejnych inscenizacji Amahla i nocnych gości Menottiego ani wysyłać melomanów za granicę, żeby doświadczyli na żywo El Niño Johna Adamsa. Zasklepcie się w sobie, zbliżcie się w te dni do takiej wizji teatru, jaka wam najbardziej odpowiada. Poczujcie się bezpiecznie i przestańcie snuć płonne plany na przyszłość. Wszystko wskazuje, że w tegoroczne szczodre gody wrócę do starych nagrań L’enfance du Christ Hectora Berlioza, oratorium o tak potężnym ładunku dramatycznym, że próby przeniesienia go na scenę podejmowano już sto lat temu z okładem, między innymi w brukselskiej La Monnaie.
Mnie, Pogance, wystarczą słowa z Ewangelii św. Mateusza: „Wstań, weź Dziecię i Jego Matkę i uchodź do Egiptu; pozostań tam, aż ci powiem; bo Herod będzie szukał Dziecięcia, aby Je zgładzić”. I wiem aż za dobrze, że po wysłuchaniu całości będę obsesyjnie wracać do sceny odpoczynku w czasie ucieczki i tenorowej narracji Les pélerins étant venus – pastorałki, w której cieniu mogą się schować wszystkie najulubieńsze polskie pieśni bożonarodzeniowe. Zacznę być może od nagrania z Jeanem Planelem i Orchestre symphonique de Paris z 1933 roku, pod batutą François Rühlmanna. Później przejdę do legendarnych interpretacji pod dyrekcją Charles’a Muncha i André Cluytensa. A jeśli to nie wystarczy, mam jeszcze w zanadrzu kilka białych kruków.
Urządzę sobie premierę, o zwykłej porze, kiedy dzieci kładą się spać. Sama zapłacę sobie za wstęp: czymkolwiek, co nadaje się do jedzenia. Choćby kapustą z grzybami. To będzie mój teatr, będę słuchać, słuchać i patrzyć. Ich sztuka jest sztuką moją, i to mi na razie wystarczy.