Parada martwych figur
Żeby pojąć sens Fausta w Teatrze Narodowym, powinienem chyba zatopić się w tej samej postmodernistycznej fantazji, która urzekła reżysera. Niestety nowy spektakl Wojciecha Farugi nie ma mocy hipnotycznej.
fot. Marta Ankiersztejn / Archiwum Artystyczne Teatru Narodowego
Podobno dobrze jest dzisiaj nazywać uczucia, jakie w krytyku wywołuje spektakl, wyznaję więc, że po obejrzeniu Fausta w reżyserii Wojciecha Farugi ogarnęło mnie zakłopotanie połączone z zawstydzeniem, czyli konfuzja. A przecież pamiętam mój zachwyt spektaklem Matka Joanna od Aniołów, wyreżyserowanym przez tego samego artystę i w tym samym teatrze, tyle że na małej scenie Teatru Narodowego. Pamiętam i zastanawiam się, dlaczego wywiedzioną z prozy Jarosława Iwaszkiewicza historię siedemnastowiecznej zakonnicy opętanej przez demona udało się Farudze opowiedzieć przenikliwie i z pomysłem, a historii średniowiecznego filozofa, który zawarł pakt z diabłem, już nie.
Winę za niepowodzenie Farugi z pewnością ponosi Goethe, który akcję drugiej części Fausta rozciągnął na trzy tysiąclecia i zaangażował w nią ludzi i duchy, postacie mitologiczne i historyczne, Boga i diabła. Zafascynowało to reżysera, ale i obezwładniło. „Mam poczucie, że nie jesteśmy dzisiaj przygotowani na odbiór takiego erudycyjnego dzieła w pełni jego znaczeń”[1] – tłumaczył się w jednym z wywiadów i… całkowicie pozbawił Fausta metafizyki. Filozoficzny dramat Goethego rozgrywa się między niebem i piekłem, w przestrzeni wielkich mitów ludzkości, które nie straciły swego sakralnego wymiaru. Domeną spektaklu Farugi jest natomiast historia zamieniona w subiektywną fantazję ekscentrycznych artystów. „[…] przeniesienie, rozpoznanie figur mitycznych z utworu Goethego w bliższych nam postaciach historii i kultury XX wieku, wydało nam się trafnym sposobem na to, żeby ten Faust mógł dziś rozmawiać z odbiorcami”[2] – powiedział reżyser i o pomoc w adaptacji dramatu poprosił Aby’ego Warburga, autora legendarnego Atlasu Mnemosyne, i Petera Greenawaya z jego ostatnim, multimedialnym projektem Walizki Tulse’a Lupera.
Faust w Narodowym przypomina wiele osób, ale najmniej siebie samego. Do pewnego stopnia jest Warburgiem, tym legendarnym niemieckim historykiem sztuki, który po próbie samobójczej i usiłowaniu zabicia własnej rodziny trafił do szpitala psychiatrycznego w Kreuzlingen w Szwajcarii i tam wykleił na ścianie setki reprodukcji dawnych dzieł światowego malarstwa zestawionych z fotografiami ikon masowej wyobraźni XX wieku. Nawiązaniem do tej instalacji jest scenografia Fausta – betonowy bunkier jako pracownia filozofa, w której widoczne są wizerunki osób pojawiających się w spektaklu. Należy dodać, że filozof mieszka z małpą, a więc swoim ewolucyjnym przodkiem, nie zaś z pudlem, w którego wstąpił demon. Faust jest też fikcyjnym Tulse’em Luperem, który w dziewięćdziesięciu dwóch walizkach spakował artefakty burzliwej historii XX wieku. Nawiązaniem do tej specyficznej akcji są wyświetlane podczas spektaklu tytuły poszczególnych scen, a także niektóre rekwizyty. Faruga wspominał też w wywiadach o dwóch innych inspiracjach: Ulissesie Joyce’a i Pasażach Benjamina. I rzeczywiście bohater jego spektaklu błąka się po labiryncie sceny niczym nowy Odyseusz, otoczony coraz większym tłumem postaci przemawiających słowami dramatu Goethego, ale w nim nie występujących.
Artystyczny zamiar był ambitny: „W przedstawieniu pojawią się motywy kluczowe dla zrozumienia wieku XX i jego przemian – wątki antyczne oraz wątki II wojny światowej, faszyzmu, Holokaustu, komunizmu, stalinizmu, dekolonizacji, Kościoła”[3] – w przedpremierowej rozmowie z twórcami mówiła o spektaklu dramaturżka Julia Holewińska. Na scenie nie doszło jednak do elektryzujących „przemieszczeń” (motywów, wyobrażeń, wiedzy, sensów) między Faustem i historią, jak chcieliby tego entuzjaści postmodernistycznych „archiwów” pamięci, które zbudowali Warburg i Greenaway. Sporo jest za to kłopotliwych uproszczeń interpretacyjnych i zawstydzających zniekształceń historycznych.
Nie chcę być złośliwy, ale odnoszę wrażenie, jakby Faruga chciał rozmawiać z dziećmi, a nie z czytelnikami książek wydawanych przez MOCAK i widzami filmów prezentowanych na Open’er Festival. Pan z prologu Fausta jest w jego spektaklu papieżem z pastorałem, a Mefistofeles Hitlerem w czarnym mundurze wojskowym. W dalszej części przedstawienia ten sam Mefistofeles staje się Charlie Chaplinem, królową Elżbietą II, a nawet Andym Warholem. Wiem, że zaproponowana przez reżysera postmodernistyczna lektura Fausta unieważnia takie pytania, a jednak chciałbym się dowiedzieć, na jakiej zasadzie akurat te ikony popkultury pojawiają się w jego spektaklu. Weźmy Chaplina. Parodiował Hitlera w znanym filmie, niemożliwe jednak, żeby tylko dlatego stawał koło niego na scenie. Jako kto? Burleskowy cień nazisty? Tak jak on groźny, choć o wiele śmieszniejszy (jak śmieszny przy Mefistofelesie pozostaje ludowy diabełek)? A może o wyborze tej postaci zadecydowała biografia Chaplina, który jako pięćdziesięciolatek pojął za żonę osiemnastoletnią dziewczynę? Królowa Elżbieta wchodzi na scenę z dubeltówką, byłaby więc angielską wersją Führera, skoro Anglia skolonizowała pół świata i do dzisiaj konserwuje monarchię? Czemu jednak winien jest Warhol? A Sinéad O’Connor, Lech Wałęsa (tak!), Stephen Hawking, księżna Diana? Co oni robią w tym spektaklu?
Żeby pojąć sens Fausta w Teatrze Narodowym, powinienem chyba zatopić się w tej samej fantazji, która urzekła reżysera. Niestety spektakl Farugi nie ma mocy hipnotycznej. Owszem, jest długi i dość męczący, prowokuje jednak zupełnie trzeźwą krytykę. Patrzę więc w program spektaklu i widzę jednego aktora, który gra Pana wcielonego w papieża (Wiesław Cichy) i pięcioro aktorów grających tę samą postać Mefistofelesa wcielonego w różne postacie historyczne. W takim układzie Faust nie ma najmniejszych szans w starciu ze złem, które w całości opanowało świat. Żyjemy w diabelskiej rzeczywistości, zdaje się mówić reżyser, ale czy dowodem na to ma być zastąpienie Mefistofelesa figurą popularnego aktora kina niemego i popartowego malarza? Podejrzewam, że chodzi o władzę, w tym wypadku ukrytą władzę artystów nad publicznością, w XX wieku równie silną, jak władza wodzów, papieży, królowych i księżniczek. Ale to tylko domysł, skoro dramat Fausta reżyser przekłada na „atlas” wyobrażeń i „archiwum” pamięci XX wieku, czyli luźną instalację znaków.
Chwilami w ich doborze reżyser jest bardzo radykalny. Jeżeli o duszę Fausta zakłada się Hitler, to Uczeń filozofa będzie brał udział w zbrodniczych eksperymentach medycznych. A Małgorzata? Tak, niestety, jest młodziutką Żydówką z czasów II wojny światowej. Zaloty uczonego, który w rzeczywistym świecie widzi tylko „kłopot”, za to chętnie ulega iluzji szatana, w spektaklu prowadzą do Zagłady, i oto z jednej z walizek Fausta Marta wyrzuca buty jej ofiar. Ale czy Małgorzata z gwiazdą Dawida na ramieniu może powiedzieć: „Zabiłam matkę własną, / Utopiłam dziecko swoje”? Może, ponieważ w przedstawieniu Farugi liczy się tylko to, co „skojarzone”, „odczute” i oczywiście „zaryzykowane”, a potem nadpisane nad tekstem klasycznego dzieła bez większej odpowiedzialności za sens.
„Chcę mieć dziewczynę” – powtarza bohater, i jest to jedyna fraza, która zbliża nas do jego osobistego dramatu. Niestety, w tej inscenizacji będzie to wyłącznie dramat pożądania, za które Faust zapłaci rozpaczą (w drugiej części złagodzoną konsolacyjną frazą o wiecznym dążeniu, która jednak ginie w natłoku scen). Z pożądania więc rodzi się całe zło? Z niego wzięły się dwie wojny światowe, dogorywający w XX wieku kolonializm, Holokaust, totalitaryzmy i współczesny terroryzm? Sceniczne puzzle, które układa reżyser, to bardzo uproszony obrazek świata (tak jak oklepany jest motyw topniejącego lodowca jako znaku zbliżającej się katastrofy, który w drugiej części wykorzystała scenografka). Uproszczony, ale sugestywny, jak sugestywne są dziś medialne przekazy. Naiwnością jest wierzyć, że w teatrze zniuansują go kwestie aktorów. Patrzę na dokazującego Chaplina, który krzywdzi Żydówki, i zupełnie nie rozumiem jego słów. Myślę natomiast, jak łatwo nawet największą zbrodnię XX wieku zamienić w kicz.
I to wszystko w Narodowym, którego jednym z dyrektorów jest prawdziwy znawca Goethego? Sięgam po dawny esej Tomasza Kubikowskiego Noc, w którym zestawił on Fausta z Boską komedią. „Noc Fausta także stanowi noc przejścia, męskiej kulminacji sił. Misterium przesilenia”[4] – pisał, interpretując monolog filozofa. Wyobrażam sobie jego zakłopotanie, gdy Faruga krok po kroku okradał bohatera z jego misterium. A może dyrektor sam stracił zainteresowanie dla sztuki Goethego? Dopasowując się do reżysera, opisał przecież w programie „faustowisko” (a więc kulturowe usypisko figur faustycznych), a nie człowieka, który nigdy realnie nie „odczuł swojej istoty”, nigdy nie „poczuł swego istnienia w świecie”, nie „wrósł w świat bez reszty” i po to oddał duszę diabłu, by już teraz, choćby na chwilę (tę najpiękniejszą!) „mocno odczuć siebie samego”[5]. Czy pisząc o Fauście, nie scharakteryzował Kubikowski doświadczenia ludzi współczesnych, którzy z braku poczucia zakorzenienia w realnym bycie, dla potwierdzenia własnego istnienia i władzy nad światem, gotowi są zabijać innych ludzi? Podejrzewam, że publiczność Narodowego chętnie by się zmierzyła z tak odczytanym dramatem Fausta. Została jednak zaangażowana w coś znacznie prostszego, a mianowicie mroczną zabawę historycznymi stereotypami zła, które nie wiadomo z jakiego powodu zawładnęło światem.
Podążając za wskazówkami reżysera, aktorzy Narodowego umiejętnie przejmują popkulturowy wizerunek znanych postaci historycznych, by swoim działaniem nasycić go odpowiednią dawką przemocy. Dokazujący Chaplin (Mateusz Kmiecik) straszy i molestuje Małgorzatę. Piękna, roztańczona księżna Diana jako Helena (Małgorzata Kożuchowska) wymachuje maczetą i ścina głowę jeńca. Dobroduszna królowa Elżbieta II w swoim nieodłącznym kapeluszu (Sławomira Łozińska) poluje. Okazały Cesarz w koronie dawnych papieży (Adam Szczyszczaj) pali zakazane książki. Osamotniony Faust (Cezary Kosiński) jest pośród nich ledwie obserwatorem i archiwistą, który z trudem komunikuje się ze swoimi antagonistami (zwłaszcza z małpą, która zastąpiła tu pudla). Szary, nijaki, tylko na chwilę odzyskuje swoją tożsamość – a dzieje się to za sprawą Małgorzaty. Na przekór konwencji całego spektaklu, zagrana przez Hannę Wojtóściszyn Małgosia pozostaje sobą, to znaczy zakochaną, a potem skrzywdzoną dziewczyną, która bierze odpowiedzialność za swoje czyny, choć została zwiedziona. O prawdę swojej postaci walczy też Anna Grycewicz, która gra Martę, a jako Sinéad O’Connor mówi Hymn o perle przełożony przez Miłosza, jeden z najpiękniejszych tekstów gnostyckich. Zdejmując kolejne kostiumy – znaki zmiennej tożsamości wiecznie poszukującej, zbuntowanej i tragicznie zmarłej piosenkarki – stworzyła osobny performans autentycznej tęsknoty duchowej, która jest niezmienna. I tak, dzięki debiutantce i aktorce wreszcie dostrzeżonej w zespole Narodowego, Faust Farugi nie pozostał w całości martwym widowiskiem.
[1] Cyt. za: G. Janikowski, Konfrontacja z mitami i archetypami na deskach Teatru Narodowego. Kim jest Faust w nowej adaptacji?, 26.10.2024; źródło: https://www.pap.pl/aktualnosci/konfrontacja-z-mitami-i-archetypami-na-deskach-teatru-narodowego-kim-jest-faust-w-nowej, dostęp: 12.11.2024.
[2] Tamże.
[3] Atlas pamięci. Rozmowa z Julią Holewińską i Wojciechem Farugą, [z J. Holewińską i W. Farugą rozmawia M. Mokrzycka-Pokora], 15.10.2024; źródło: https://narodowy.pl/aktualnosci,1715,atlas_pamieci_rozmowa_z_julia_holewinska_i_wojciechem_faruga.html, dostęp: 12.11.2024.
[4] T. Kubikowski, Noc, „Literatura na Świecie” nr 5-6/1996.
[5] Tamże.
Teatr Narodowy w Warszawie
Faust Johanna Wolfganga Goethego
tłumaczenie Adam Pomorski
reżyseria Wojciech Faruga
dramaturgia Julia Holewińska
scenografia, kostiumy, światło Katarzyna Borkowska
muzyka Teoniki Rożynek
choreografia, ruch sceniczny Bartłomiej Gąsior
premiera 26 października 2024