12/2024

Kontemplacja końca

Spektakl belgijskiej choreografki Anne Teresy De Keersmaeker oraz kolektywny Sun & Sea stały się klamrą Malta Festival 2024 – eksplorując motywy kobiety i planety.

Obrazek ilustrujący tekst Kontemplacja końca

fot. Andrej Vasilenko / materiały prasowe Malta Festival

 

Jesienią 2024 Malta Festival powrócił na arenę życia teatralnego w Polsce w wielkim stylu. Po wieloletnich kłopotach finansowych – wywołanych pierwotnie awarią jednej ze scen i odwołaniem dużego koncertu – i pandemii koronawirusa przez krótki czas istnienie Malty stanęło pod znakiem zapytania. Dzięki Dominice Kulczyk i jej fundacji festiwal nie tylko zatoczył koło – jego pierwszym mecenasem ponad trzydzieści lat temu był Jan Kulczyk – ale także zyskał nową formułę i założenia programowe. Czas pokaże, czy zdobędą uznanie mieszkańców Poznania, dla których Malta na stałe wpisała się w pejzaż kulturalny miasta. Murem za festiwalem stanęli również ludzie sztuki, którzy w lipcu 2023 do redakcji „Gazety Wyborczej” i Fundacji Malta wysłali list otwarty w obronie festiwalu, zachęcając do składania kolejnych podpisów. Dziś już wiemy, że się udało, choć formalnie nie był to łatwy proces (sprzedaż praw do festiwalu w ramach postępowania restrukturyzacyjnego i rozliczenia zobowiązań Fundacji Malta).

Jak zatem wygląda obecnie „stara nowa” Malta? Choć kuratorką całego wydarzenia jest Agata Kołacz, a producentką – Justyna Czarna, osoby zaangażowane w tworzenie jego programu, organizację i produkcję wyraźnie podkreślają zespołowy wymiar swojej pracy. Ponadto, zgodnie z założeniami Dominiki Kulczyk jako mecenaski, festiwal służyć ma kobietom, być „przestrzenią dla rozwoju i wytchnienia”, zaś „specjalna seria wydarzeń i warsztatów dedykowana będzie kobietom i osobom szukającym inspiracji, wzmocnienia i balansu”. Czy ten wzmacniający aspekt Malty wybrzmiał wystarczająco mocno? Moją uwagę zwróciła strefa opieki nad dziećmi, umożliwiająca rodzicom i opiekunom, a szczególnie matkom, uczestnictwo w przedstawieniu. Sprawa, wydawałoby się, oczywista, ale w Polsce wciąż rzadko spotykana (gwoli sprawiedliwości warto wspomnieć, że podobne rozwiązanie proponuje swoim widzom na przykład TR Warszawa). I choć temat opieki i troski w kontekście sztuk performatywnych pojawia się coraz częściej, pozostaje niszowy. Dobitnie pokazuje to brak wystarczającej liczby głosów na debatę „Opiekuńczość w kulturze i sztuce – ludzie, instytucje, system” zgłoszoną przez Renatę Piotrowską-Auffret na współKongres Kultury.

Pierwsza edycja Malty w nowej odsłonie otrzymała hasło „Za miłość”. W jej nurcie międzynarodowym stanowiła kontynuację dotychczasowego podejścia – jako jeden z głównych wątków pojawiły się spektakle dużego formatu i/lub przygotowane przez rozpoznawalnych i uznanych w Polsce i na świecie twórców i twórczynie. Stąd w programie spektakl belgijskiej choreografki Anne Teresy De Keersmaeker, która swoje dwie prace pokazywała już w Poznaniu przed dziesięcioma laty. Znalazła się tu również współczesna opera, co luźno nawiązuje do festiwalowej produkcji operowej – Czarodziejskiej góry w reżyserii Andrzeja Chyry i choreografii Marii Stokłosy z 2015 roku. Kolektywna Sun & Sea zdobyła w tym roku, wraz z całym litewskim pawilonem, nagrodę Złotego Lwa podczas Biennale w Wenecji. Agata Kołacz, zapytana o ten wybór, podkreślała kobiecość składów twórczych obu produkcji, wspominała także o festiwalowej klamrze – motywach kobiety i planety. Zwróciła też uwagę na to, że żaden z nich niczego odbiorcom nie narzuca, raczej wskazuje czy skłania do refleksji.

Zarówno w Il Cimento dell’Armonia e dell’Inventione (Spór między harmonią a wyobraźnią), jak i w Sun & Sea pojawia się wątek zmian klimatycznych. W jaki sposób wątki te ukazane są w przedstawieniach?

 

To wszystko płynność… Dynamika pór roku w antropocenie

Belgijska artystka Anna Teresa De Keersmaeker od początku swojej pracy artystycznej, także z zespołem Rosas, bada muzyczność ruchu i tworzy skomplikowane pod względem rytmu kompozycje choreograficzne: od minimalizmu twórczości Steve’a Reicha na początku lat osiemdziesiątych XX wieku, poprzez polifoniczne struktury muzyczne (nie tylko) barokowej opery, kilka lat temu powróciła do Reicha. Współpracuje też ze współczesnymi kompozytorami i muzykami, którzy wspierają jej dzieła również od strony analitycznej. Są jednak elementy wspólne dla wszystkich jej prac, które łączy niemal matematyczna precyzja: repetytywność, choreografia opierająca się na akumulacji materiału i zapętlających się układach o złożonej geometrii, dekonstrukcja struktur muzycznych i choreograficznych. De Keersmaeker zasłynęła dziełami kobiecymi, którym przypisywano aspekt feministyczny, ale pracowała także z wyłącznie męskimi składami. Szczególnie interesował ją czysty ruch, stroniący od narracji innej niż emocjonalna; ruch, w którym ciała tancerzy i tancerek ulegały obiektywizacji, co wytwarzało napięcie między przedmiotowym a podmiotowym wymiarem ich cielesności. Niektóre z wymienionych elementów pojawiają się w Il Cimento dell’Armonia e dell’Inventione, jednak da się zauważyć, że w dojrzałym etapie swojej twórczości choreografka złagodniała, a sięgnięcie po ilustracyjne Cztery pory roku Vivaldiego nie pozwala na całkowite zerwanie z narracyjnością. W moim przekonaniu nowa praca De Keersmaeker uwodzi i odrzuca, wywołując ambiwalentne odczucia, co było słychać także w rozmowach festiwalowych widzów po spektaklu.

W spektaklu De Keersmaeker wspólnie z choreografem Radouanem Mrizigą sięgają po nagranie kompozycji Vivaldiego przez wirtuozerską skrzypaczkę i długoletnią współpracowniczkę Rosas, Amandine Beyer, oraz jej zespół Gli Incogniti. Muzyki nie słyszymy jednak cały czas – nie słyszymy jej na początku i na końcu – a gdy już się pojawia, nie są to chronologicznie pierwsze dźwięki Jesieni Vivaldiego, lecz środkowe. Tak jak w całej twórczości choreografka czyni ciała tancerzy przekazicielami muzyki i rytmu – na początku trudno wejść w tę propozycję, ale z czasem staje się to coraz łatwiejsze. Do tego stopnia, że gdy muzyka nagle się kończy, wybrzmiewa wciąż w naszych głowach. Aż do wirtuozerskiego kwartetu, a następnie duetu opartego na stepowaniu, podczas którego dwóch tancerzy ucieleśnia dźwięki Zimy.

Il Cimento… to męski, a jakże, kwartet, którego członkowie pozostają ze sobą w bardzo bliskiej relacji. Choreografia przypomina zabawę w rytm, swoistą grę, której reguł do końca nie poznamy, choć dostaliśmy tłumaczenie tekstu sonetów ponoć autorstwa samego Vivaldiego, dopełniających jego ponadczasową kompozycję. Ruch oscyluje między abstrakcją a dosłownością, przywołując obrazy i skojarzenia zawarte w tekstach. W pozornie bezdźwięcznym prologu (obuwie tancerzy trące o podłogę baletową wytwarza bowiem specyficzny odgłos) pojawiają się elementy, które powracać będą w całym spektaklu, przypisane przez Vivaldiego do różnych pór roku: lecące, odpoczywające i śpiewające ptaki, inne leśne zwierzęta, myśliwska nagonka z psami, wypasanie kóz i wiele innych. Towarzyszą im rozmaite zjawiska przyrodnicze, wiosenne i letnie burze, bezchmurne niebo, skwar. Odnajdziemy tu podobne tropy, co w litewskiej operze – współgrania emocji i naszych relacji z otoczeniem, podążają one jednak za wskazówkami samego kompozytora. Wiosna oznacza ożywienie, jesień i zima charakteryzują się wyczerpaniem, choć ma ono inne zabarwienie, zima to czas tymczasowego letargu, zawieszenia aktywności, ale też dosłownego przemarznięcia. W pijanym tańcu mężczyzn jest tej dosłowności za dużo, ale już łyżwiarze sunący po podłożu tuż przed finałem, budzą uśmiech. Może więc odbierając spektakl, należy uruchomić w sobie ten dziecięcy pierwiastek, który pozwala nam się cieszyć z tego, co najprostsze, z rozpoznania ruchu czy dźwięku, z mimetycznego czy onomatopeicznego dopasowania? Nie jest jednak tak, że choreografia wyłącznie odtwarza atmosferę muzyki i obrazy sugerowane przez Vivaldiego zarówno w warstwie dźwiękowej, jak i tekstowej. De Keersmaeker nie byłaby sobą, gdyby nie bawiła się kontrapunktem, nagłymi zerwaniami i powrotami, tempem ruchu i muzyki, nie igrała z naszymi oczekiwaniami. Dzięki temu stopniowo wchodzi się w ten świat, dostrzegając powtarzające się raz po raz elementy choreograficzne i muzyczne, które nawiązują ze sobą intrygujący dialog. Mimo to spektakl może nużyć, ale ze scenicznego konfliktu i jego niejednoznacznego odbioru choreografka z pewnością zdawała sobie sprawę, czemu dała wyraz już w tytule. Gdy przestawimy coś w naszej percepcji, paradoksalnie możliwe staje się osiągnięcie harmonii – wyjście poza znużenie i kontemplacyjne zatopienie się w scenicznej rzeczywistości. Mnie się to z czasem udało.

W inny wymiar przedstawienia wprowadza nas wątek męsko-męskiej rywalizacji. Nawiązuje on do tematyki sonetów Vivaldiego, lecz ma też wydźwięk autotematyczny – oglądamy taneczne popisy mężczyzn przed sobą nawzajem oraz, oczywiście, przed nami. Stopniowo wytwarzają oni grupową energię, która szczególnie mocno manifestuje się w układach synchronicznych, także w kręgu (aż żal, że te ostatnie trwają tak krótko). To jednocześnie przełamanie kulturowego stereotypu – być może nie tylko kobiety są nosicielkami wartości, które mogą spowolnić nadchodzącą katastrofę. Uważność, wspólnotowość i troska nie mają, a przynajmniej nie powinny mieć płci.

Uwagę zwraca morfologiczno-wiekowe zróżnicowanie wykonawców, co jest znakomitym zabiegiem i podtrzymuje naszą uwagę aż do końca. Transparentne, wielokolorowe koszulki o misternych oczkach, podobna w strukturze długa koszulo-tunika, która porusza się podczas tańca niczym osobny wykonawca, wreszcie zgrzane, odsłonięte torsy – to wszystko budzi podziw swoją pomysłowością. Najlepsze pojawia się jednak na końcu – są to transparentne czarne koszulki z białymi nadrukami ptaków. Zabieg prosty, ale tuż przed finałem spektaklu niezwykle wymowny. Niejednorodna, choć wciąż bardzo emocjonalna w odbiorze warstwa muzyczna, sięgnięcie po kontrapunkt i inne strategie kompozycyjne stają się w spektaklu także odzwierciedleniem zmian klimatycznych. Pory roku tracą wyrazistość, coraz bardziej rozmywają się, a my wszyscy tracimy grunt pod nogami. Wciąż jeszcze tu jesteśmy – co obrazują zapalające się stopniowo, a następnie migające nieregularnie świetlówki z tyłu i po bokach sceny. Na końcu rozjaśnią się one raz jeszcze, aż do pojedynczego migania w rytm przejmującego wiersza We, the salvage Asmaa Jamy, niebinarnex artystx, by w końcu całkiem zgasnąć. Nie mamy już czasu.

 

Opera (nie)codzienności. Klimatyczna nostalgia

Codzienno-niecodzienne doświadczenie zaoferowały widzom twórczynie opery Sun & Sea – Rugilė Barzdžiukaitė, Vaiva Grainytė i Lina Lapelytė. Przede wszystkim nietypowy był sposób odbioru – w przestrzeni jednej z hal MTP staliśmy na górze, otaczając pole gry z czterech stron i oglądając spektakl, którego „akcja” toczyła się na dole; niczym z balkonu opery lub z galerii tradycyjnego teatru, ale też w pozycji kojarzącej się z sytuacją podglądania. Choć usypana w dole plaża przywodzi na myśl wakacyjny relaks, umieszczenie jej w postindustrialnej (a więc sztucznej) hali od razu przywołuje nowożytny, ścisły podział między naturą a kulturą, który współczesna filozofia na wiele sposobów dekonstruuje, a wraz z nią – twórczynie przedstawienia. Sun & Sea i wybór festiwalowej przestrzeni dobitnie ukazują to, że w epoce antropocenu trudno właściwie mówić o otoczeniu pozbawionym antropopresji – wpływu człowieka. Co nie zmienia naszej tęsknoty i stałego poszukiwania podobnych nie-miejsc.

Nieprzypadkowo umieściłam słowo „akcja” w cudzysłowie, bo w spektaklu właściwie nic się nie dzieje. Postacie czytają, grają w karty, jedzą, bawią się z psami (tak, na scenie są żywe psy), rozmawiają ze znajomymi lub zwyczajnie się wylegują… Ot, typowy dzień na plaży. Intrygujące jest jednak to, że pomiędzy osobami, które zgłosiły się do udziału w spektaklu, ukrywają się zawodowi śpiewacy. Większość z nich niczym się nie wyróżnia, co więcej, na początku trudno jest namierzyć osobę, która śpiewa – mnie zajęło to dobrą chwilę. Podobny kłopot miałam w trakcie całego przedstawienia – nie od razu identyfikowałam osoby wykonujące daną arię. Podczas oglądania spektaklu myślałam o projektach społecznych prezentowanych przez wiele lat na festiwalu Ciało/Umysł w Warszawie i aktywizujących lokalną społeczność, która miała dzięki temu okazję spotkać się i pracować nie tylko z uznanymi artystami, ale przede wszystkim ze sobą nawzajem. Nie mam pewności, czy tu proces był podobny, ale przebywanie ze sobą z taką intensywnością, przez kilka godzin z rzędu (zapętlające się cztery pokazy godzinnego spektaklu dziennie w ciągu dwóch dni), wymagało wejścia w ten świat razem – lub uczynienia go wspólnym – i zbiorowej kreacji. Efekt jest znakomity – to naturalność przemieszana z poczuciem odrealnienia. Również dlatego, że choć na zewnątrz jest wyjątkowo zimny, wietrzny i deszczowy wieczór, wnętrze hali MTP wita nas ciepłym światłem, imitującym promienie słońca. To rzeczywistość, której nie chce się opuszczać, co pokazało ociąganie się widzów, gdy wybrzmiał już finał spektaklu.

Zasygnalizowane już wrażenie dziwności wynika także z tego, że w libretcie opery splatają się ze sobą różnorakie porządki – zwykłe codzienne rozmowy urastają do rangi hiperboli, skrzą się od metafor i licznych tropów kulturowych. Ich wyłuskiwanie z pozornie nic nieznaczących strzępów rozmów z czasem staje się jednak coraz łatwiejsze. Tylko niewielka część wypowiedzi skierowana jest do towarzyszy plażowego wypoczynku – większość przybiera formę intymnych monologów rzucanych w przestrzeń, jakby trochę do siebie, a trochę do niewidocznego odbiorcy, którym stajemy się my wszyscy. Solowe arie przeplatają się z chóralnymi refrenami, które w niezwykły sposób budują muzyczność spektaklu i jego hipnotyczną atmosferę.

Wymiar prywatny i osobisty wyznań bohaterów, które słyszymy z tej nietypowej sceny, nieustannie przenikają się ze sobą. Na plany wakacyjne postaci i przebieg ich wypoczynku oddziałują a to wybuchy wulkanów („Żaden klimatolog nie przewidział takiego scenariusza”), a to silne prądy morskie („Dziury / Prądy / Wiry / Wolno wchodzić nie głębiej / niż do kolan”), a to zanieczyszczona woda, czego sygnałem jest jej mocno zielony kolor („W tym sezonie morze zieleni się niczym las!”). Ludzkie ciało staje się tu rodzajem synekdochy – zmęczone, spieczone, chore… Cierpi podobnie jak udręczona planeta, ale ma też swoje wzloty i zachwyty, gdy może obcować z tym jej wycinkiem, który nie uległ jeszcze skażeniu i degradacji. To piękne pejzaże i ekosystem raf koralowych, błękitne bezchmurne niebo, a czasem zwykła radość z tego, że dzięki przymusowej zmianie urlopowego kierunku poznało się kogoś, kto stał się nam bliski.

Bohaterowie Sun & Sea spędzają czas na plaży osobno, przeważnie w parach lub mniejszych grupkach, czasem sami, ale ich opowieści zazębiają się ze sobą, czego wyrazem stają się także chóralne refreny. Osobiste spostrzeżenia nakładają się tu na uwagi o przemianach w szerszej skali, tak jakby to niekiedy samo nie-ludzkie otoczenie chciało dać upust swojemu stanowi. Ta łagodna antropomorfizacja nie razi jednak, ponieważ wpisuje się w czasoprzestrzeń spektaklu, w którym rozmaite porządki (również ten wyobrażony, wypełniony istotami, które nie występują w rzeczywistości) współistnieją jednocześnie. Postaci oscylują między pełnią gorzkiej (samo)świadomości a nieco naiwnym i emfatycznym zachwytem. Ta sinusoida otrzymuje jednak w spektaklu wyrazistą ramę kompozycyjną, dzięki której zostaje trochę spłaszczona i nie przynosi wrażenia emocjonalnego rollercoastera. Nawiązuje za to do jednej z najważniejszych konstatacji w humanistyce ostatnich lat – do diagnozy powszechnej depresji klimatycznej, w przedstawieniu przybierającej łagodną formę klimatycznej nostalgii. Zmian cofnąć się nie da, można im tylko towarzyszyć, starając się szkodzić jak najmniej. Próba pogodzenia z tak zarysowaną rzeczywistością życia na Ziemi dla ludzi zmęczonych kapitalistycznym wyścigiem nastawionym na efektywność i produktywność może być trudna, ale także terapeutyczna; nawet jeśli zmiany klimatyczne stają w poprzek wytęsknionemu urlopowi, na który czeka się cały rok. Zdać sobie sprawę z bycia częścią większej całości, z tego, że wszystko jest ze sobą połączone i że jednak możemy dokonywać jakichś wyborów, nawet jeśli tylko w mikroskali – to chyba jedne z cenniejszych myśli Sun & Sea. Tak, żyjemy w antropocenie, nie zmienimy tego, więc spróbujmy zanurzyć się w tym, co zostało nam dane. Nawet jeśli „Morski ogród botaniczny bujnieje / Kwitnie woda / Nasze ciała pokrywa zielony / Śliski puch / Kostiumy kąpielowe wypełnia szlam, puste / Domki ślimaków, obrzmiałe wodorosty / Resztki ryb, muszelki…” – jak obrazowo żegnają nas artyści. Ten opis przywodzić może na myśl nie tylko zniszczony ekosystem naszej planety, lecz również tzw. czwarty krajobraz, czy czwartą przyrodę – dziką, rozwijającą się bez ingerencji człowieka, często na poprzemysłowych, zdegradowanych wcześniej terenach (jak pokazują najbardziej widowiskowe przykłady z Czarnobyla czy Fukushimy). A że nie ma w niej miejsca dla nas? Cóż, antropocen też będzie miał swój kres, zmęczenie bohaterów spektaklu może więc wynikać także z dobijającej się gdzieś ze środka ciał świadomości nie tylko indywidualnego końca, ale i końca nas jako gatunku. I nie musi to być myśl nieprzyjemna. Za jej łagodność możemy być wdzięczni twórczyniom Sun & Sea.

 

 

– teatrolożka, redaktorka, krytyczka i badaczka tańca. Była redaktorką „Sceny” oraz sieciowego miesięcznika „Kultura Enter”, a także portalu taniecPOLSKA.pl. W latach 2010–2015 prowadziła w Akademii Teatralnej zajęcia z analizy tańca współczesnego. W latach 2011–2023 pracowała w Narodowym Instytucie Muzyki i Tańca. Współpracuje  z Warszawskim Obserwatorium Kultury.