Ożywiać nieożywione
Na Monoteatrze udało się wypełnić podstawowe przykazanie Jana Wilkowskiego: dobierz do tekstu odpowiednią lalkę. Coś jednak w tej różnorodności tradycji i technik połączyło wszystkich artystów. Każdy monodram poruszał tematykę śmierci.
fot. Sebastian Góra
W Archipelagu indywidualności Marzenna Wiśniewska pisała, że solowe teatry artystek i artystów współdziałających z materią nie tworzą jednego nurtu, nie wyznaczają też kilku głównych dróg rozwoju, lecz są tytułowym archipelagiem złożonym z wielu teatralnych wysp. Trudno zamknąć je w ramach gatunkowych, ponieważ aktorzy podejmują różne eksperymenty, tworzą i rozwijają własne techniki teatralne, wyrażają się w oryginalnych językach, wreszcie – wyrastają z odmiennych tradycji. Tegoroczny festiwal Monoteatr, organizowany przez Fundację Theatrum Gedanense w gdańskim Teatrze w Oknie (to już dziewiąta edycja), poświęcono właśnie solowemu teatrowi lalkowemu, nadając mu podtytuł „Materia ożywiona”. Kuratorką została Marzenna Wiśniewska. Nieczęsto badania naukowe puentuje projekt artystyczny – to, o czym autorka pisała w swojej książce, mogliśmy w jakiejś części zobaczyć na gdańskich scenach, doświadczając różnorodności teatru formy.
Monodramy odgrywane były w czterech lokalizacjach: w sali Instytutu Kultury Miejskiej, w Sali Teatralnej im. Jerzego Limona na Uniwersytecie Gdańskim, w Sali Niebo Polskie i w Teatrze w Oknie przy ulicy Długiej. Program trzydniowego festiwalu został skomponowany z sześciu tytułów: trzy zagrały kobiety, trzy mężczyźni. Każdy ze spektakli reprezentował inny nurt teatru lalkowego i inną technikę. Zgadzając się z Tomaszem Miłkowskim, który podczas festiwalowej dyskusji przekonywał, że początków teatru ożywionej materii możemy doszukiwać się w monodramie Wieża malowana Wojciecha Siemiona, trzeba jednak pamiętać, że forma ta przez lata wyewoluowała daleko od źródła i w rożnych kierunkach.
Na gdańskim Monoteatrze wyraźnie wybrzmiał lalkowy nurt kobiecy, który, jak przekonuje kuratorka, silnie zaistniał w polskim obiegu teatralnym dopiero w XXI wieku. To, co łączy trzy monodramy festiwalowe, to perspektywa feministyczna – dopominanie się o dostrzeżenie życiorysów kobiet, także intymnych mikroherstorii, czy o uwolnienie kobiet ze społeczno-kulturowych schematów (te same procesy dostrzegamy od kilku lat w teatrze dramatycznym).
Do przeglądu zaproszono spektakl Katarzyny Siergiej Medea, moja sympatia w reżyserii Jacka Malinowskiego. To spektakl oparty na tekście Jeremiego Przybory, utrzymany w konwencji czarnej komedii i literackiego kabaretu (twórcy przyznają się do inspiracji londyńskim zespołem The Tiger Lillies). Malinowski i Siergiej bawią się mitem, przetwarzają go, podważają. Medea nie chce wypełniać scenariusza zdarzeń, przecież może nie zabijać synów i sprzeciwić się zamknięciu jej w tragicznym losie dzieciobójczyni. Siergiej to aktorka bardzo żywiołowa, która potrafi wciągnąć widzów do wspólnej opowieści i zagospodarować sobą całą scenę. Sprawia wrażenie, że obok niej jest tłoczno i gwarno, choć gra tylko ona, a na scenie stoi urna z prochami. Ożywia jednak różne przedmioty, potrafi animować małe gałganki postaciujące synów Medei, ruchomą czaszkę, a także pojedynczą kość. Wszystkie potrzebne elementy wizualne Siergiej ma na sobie. Ogrywa kostium, wykorzystuje symbolikę jego barw (czerń, czerwień), doczepia do niego dodatki, na przykład świński ogonek, kiedy udaje Jazona – bo przecież facet to świnia (to oczywiście zabawa twórców z ogranymi stereotypami). Dużo tu humoru, błazenady, inteligentnej żonglerki słowem.
Zupełnie inną wypowiedź zaprezentowała aktorka Olsztyńskiego Teatru Lalek Karolina Sadowska. Lot (reż. Agnieszka Błaszczak) to przykład bioteatru. Aktorka odwołała się do życiorysu Janiny Lewandowskiej – córki generała Józefa Dowbora-Muśnickiego, pilotki, pierwszej kobiety w Europie, która skoczyła ze spadochronem z wysokości pięciu tysięcy metrów. Janina po matce odziedziczyła z kolei zdolności muzyczne. Ukończyła konserwatorium (klasa fortepianu, śpiew solowy) i występowała w kabarecie. Była jedyną kobietą, która wraz z oficerami polskimi trafiła do Katynia. Została rozstrzelana najprawdopodobniej w dniu swoich trzydziestych drugich urodzin. Sadowska opowiada o kobiecie nietuzinkowej, łamiącej schematy. Rekonstruuje biografię pilotki na tle epoki, a poprzez jej losy opowiada w ogóle o pozycji i roli kobiety przed wojną, ale chyba także i dziś.
Lot wykorzystuje bardzo ciekawą formę, jaką jest lalka hybrydowa, scalająca się z animatorem (nakłada się ją na część ciała aktora). Sadowska odgrywa w ten sposób sowieckiego przywódcę. Ożywia też lalkę męża (Janina wyszła za mąż za Mieczysława Lewandowskiego tuż przed wybuchem wojny, po ślubie więcej się już nie spotkali) czy polskiego generała w Katyniu. Daje im swoje ciało, głos, oddech, energię. Scenografia Magdaleny Przywary – zwłaszcza jak na teatr jednego aktora – jest bardzo rozbudowana. Wypełniają ją worki tworzące wojenne okopy, platforma, na której znajduje się miejsce dowodzenia radzieckiego przywódcy, fragment samolotu. Aktorka musi szybko przechodzić z roli w rolę, animować różne przedmioty: od monstrualnej lalki, po małe plastikowe żołnierzyki. To spektakl wymagający sprawności technicznej i fizycznej.
Podobnie humanoidalną lalkę hybrydową ożywiła Natalia Sakowicz w spektaklu Romans. Aktorka znana już z Pobudki, w której podejmowała temat kobiecości, i tym razem zadaje pytanie o kobiecą tożsamość. Jej bohaterka odczuwa jakiś brak, pragnie zrozumienia i miłości. Początkowo wydaje się, że lalka jest partnerką życiową kobiety, okazuje się jednak, że to jej alter ego, a odgrywany romans to relacja z samą sobą – raz kochaną, a raz nienawidzoną. Narrację, wspieraną dźwiękami wydobywanymi ze stojących na scenie kieliszków, prowadzą zarówno aktorka, jak i lalka, która dzięki niezwykłej sprawności Sakowicz i oryginalnej konstrukcji (projekt Olgi Ryl-Krystianowskiej) porywa swoim wyrazem. Uczłowieczana Marta wywołuje iluzyjne wrażenie życia, a aktorka wzbudza podziw precyzją ożywiania materii. Sakowicz nie jest na scenie samotna. Marta pozwala na dialog, wzajemny taniec, wespół z aktorką buduje napięcie. I tym właśnie różni się jednoosobowy teatr artysty lalkowego od dramatycznego – tu forma staje się partnerem w dialogu, współwyrazicielem emocji.
Podobnie działo się w spektaklu Skowyt Marcina Tomkiela. Przedstawienie, inspirowane poematem Allena Ginsberga, w humorystyczno-ironicznej formie pokazuje rozterki współczesnego młodego człowieka, jego strach i samotność. Tomkiel sam tworzy lalki, poszukuje różnych materii – ostatnio wykorzystuje materiały naturalne, na przykład drewno. W Skowycie bardzo ciekawie animuje kobiece głowy. Nie jest to typowy teatr jednego aktora, ponieważ na scenie występuje gitarzysta Jakub Olszewski, który nie tylko tworzy muzykę na żywo, ale też wchodzi w relację z aktorem. Duża scena Sali Niebo Polskie wymagała od aktora nowego zaaranżowania przestrzeni, ustawienia rekwizytów. Dała jednak głębię, możliwość wyraźnego zagrania cieniami, a także potęgowała zagubienie szukającego miłości mężczyzny.
Teatr ożywianej materii to również mający długą tradycję teatr uliczny, pokazywany na miejskich placach i wiejskich podwórkach. Zbierający przypadkowych widzów, reagujący na nieprzewidziane sytuacje. Dwa spektakle Monoteatru odbyły się w Teatrze w Oknie. Aktorzy grali na małym podeście ustawionym przy ulicy Długiej. Monodramy kierowane były zarówno do festiwalowej publiczności, jak i do każdego przechodnia. Towarzyszyły im dźwięki miejskiej aglomeracji, urywkowe wypowiedzi spacerowiczów, zmieniające się warunki atmosferyczne. Tutaj Krzysztof Zemło z Teatru Łątek z Supraśla pokazał Matecznik. Aktor reprezentuje tradycję teatru cieni. Jego opowieść zainspirował album fotograficzny Wołkow Wiktora Wołkowa z tekstami Edwarda Redlińskiego i grafiką Andrzeja Strumiłły. To teatr odchodzącego świata, skupiony na symbiozie człowieka z naturą, na poszukiwaniu duchowości w otaczających zjawiskach. Jego rytm, na przekór i wbrew współczesności, jest niespieszny. Tym bardziej odczuwa się, że opowieści o rzekach, płotach, dobrym koniu i krukach odchodzą w zapomnienie. Zemło próbuje choć na chwilę zatrzymać czas. Wykorzystuje stare rzutniki, które wyszły już z użycia, dzięki czemu w Mateczniku czuć dziecięcy zachwyt i magię. Szkoda tylko, że wiatr poruszający prześcieradłami i ekranami czasem przeszkadzał w pełni dostrzec piękno wyświetlanych czarno-białych obrazów. To ryzyko wpisane w grę w ulicznej przestrzeni.
Takie warunki nie przeszkadzały zaś Adamowi Walnemu, który zaprezentował spektakl Król i Błazen na podstawie Eskuriala Michela de Ghelderode’a. Performer rozwija autorską, bardzo atrakcyjną wizualnie technikę, używając marionetek wodnych: król i błazen zanurzeni są w wodzie w akwarium, a aktor animuje lalki, siedząc ponad nimi w trumnie w kostiumie królowej. Dół jego sukni stanowi zarazem kurtynę dla przenośnego teatru. Nie brak tu zabawy i groteski. Walny tworzy teatr wędrowny, błazeński, dlatego przestrzeń ulicy stanowi dla niego naturalne otoczenie. Sam pisze scenariusz, reżyseruje, animuje i konstruuje marionetki. W archipelagu solowego teatru lalkowego jest wyraźną wyspą.
Większość spektakli zaprezentowanych w Gdańsku powstała dzięki stypendiom artystycznym – ministerialnym lub miejskim. Solowi wykonawcy rzadko znajdują przystań w teatrach instytucjonalnych. Raczej tworzą teatry osobne. Poszukują inspiracji w różnych źródłach: literaturze i biografii, kabarecie i albumach fotograficznych. Ożywiają materię i eksperymentują z nią na różne sposoby, bez względu na technikę animacyjną czy materiał wchodzą w relacje z animantem, który nie tylko uatrakcyjnia, ale też często pogłębia wypowiedź, celnie komentuje współczesne problemy, wywołuje emocje, wzrusza. Sądzę, że na Monoteatrze udało się wypełnić podstawowe przykazanie Jana Wilkowskiego: dobierz do tekstu odpowiednią lalkę. Coś jednak w tej różnorodności tradycji i technik połączyło wszystkich artystów. Każdy monodram poruszał tematykę śmierci. Ale czy może to dziwić, jeśli to jedyny wspólny nam horyzont, a lalka najpełniej oddaje dychotomię życia i śmierci?
IX Festiwal Monodramu Monoteatr
„Materia ożywiona”
Gdańsk, 23–25 sierpnia 2024