1/2025
Magdalena Drab

Interpunkcyjnie

 

Lubię pisać. Zmyślać historyjki, podszywać się – to owszem. Ale kiedy trzeba, pisząc, wdać się w bezpośrednią rozmowę, ogarnia mnie nieznośny paraliż. Zwłaszcza gdy obsadzona jestem we własnej osobie, a pogawędka przyjmuje ton podniosły. Albo gdy trzeba wyrazić opinię lub dać komplement. Wtedy czuję, że mój podziw jest jakiś niedostatni, nie dość entuzjastyczny, za mało orgazmiczny na tle innych podziwów. Dukam powoli słowo za słowem, a potem niezadowolona z efektów przełykam moją wypowiedź z powrotem, szybciutko i bez gryzienia, zanim ktoś zauważy, co mi wyszło i jakie to niepasujące do konwencji. A potem zabawa zaczyna się od początku. Znak po znaku. Ważę słowa, dobieram je pieczołowicie, rozważam możliwe niebezpieczeństwa, prawdopodobny odbiór i wrażliwe punkty odbiorcy, by finalnie dzięki tej żmudnej pracy wytworzyć co najwyżej jakiś lapidarny frazes o sile rażenia porównywalnej do „sto lat”. Przywilej towarzyszący mowie pisanej, polegający na tym, że na każdym etapie można się z wszystkiego wycofać, z jednej strony ratuje mnie, a z drugiej pogrąża w ciągle nieudanych próbach. Nie dość oszołomionych, za mało obezwładniająco zachwyconych i ekstatycznie poruszonych, by nikogo nie urazić. Szukam winnego tej uciążliwej blazy w mojej mowie pisanej, która sprawia, że każde przygotowane przeze mnie podziękowanie czy pochwała przypomina chłodny zestaw uwag krytycznych albo ostrożne uznanie. I winnego znajduję. To kropka.

Prastara plamka tak łatwa do pomylenia z paprochem. Wymyślona jako pierwszy ze znaków interpunkcyjnych przez Arystofanesa z Bizancjum, nadawała puls i oddzielała myśli. Początkowo plątała się po liniaturze, skacząc od góry do dołu, aż stopniowo opadła, ujawniając swój niewidoczny na pierwszy rzut oka ciężar. Od tamtej pory konsekwentnie przyciąga ku ziemi, intonacyjnie domyka, sprowadza do piwnic i nie bawi się w niedopowiedzenia. Jest inna od łaskoczących figlarnym zawijaskiem przecinków, po których zawsze coś jeszcze nadchodzi. Czasem złowi ją na swój haczyk znak zapytania, zrodzony z łacińskiego quaestio, i pociągnie nieco ku górze, ale ostatecznie ona zawsze zatrzyma go w tym punkcie niewiedzy, w którym się znalazł i nie pozwoli nigdzie odlecieć. Jeśli przyjrzeć się jej bliżej, można zauważyć, że to ciężka, skupiona kulka, która wyewoluowała z pękatej litery „o”. Jednak w książce czy w czasopiśmie nie musi zmagać się z aż tak dużą nadwagą jak właśnie w mowie pisanej. W tych osobliwych pogawędkach, gdzie wszelkie zasady traktowane są z przymrużeniem oka, zyskuje ona nieoczekiwany ciężar intonacyjno-retoryczny. Skoro w niedbałych wypowiedziach może jej często zabraknąć, to gdy już się pojawia, zwraca uwagę. Nie bez powodu zyskała żartobliwy przydomek „kropki nienawiści”. Okazuje się, że jej pojawienie się budzi nieufność.

Zupełnie inaczej jest z wykrzyknikiem, który w porównaniu z kropką jest prawdziwym młodzieniaszkiem. Rozpropagowany w renesansie przez Aldusa Manutiusa, powstał z uproszczenia łacińskiego słowa io. Oznaczało radość i zaskoczenie. Okazuje się, że współcześnie to samo słowo w towarzystwie wykrzyknika wydaje się ludziom szczere i budzi zaufanie, a zakończone kropką wzmaga niepokój. Entuzjazm zaprasza, egzaltacja oswaja, serduszka, buziaczki i emotikonki, w które obrosły pozostałe znaki interpunkcyjne, oraz ogólna „pieściwość” wypowiedzi wydają się obietnicą przyjaznych zamiarów. W izolacji i na odległość, gdzie naturalna mimika jest niewidoczna, trzeba grać mocno i wszelkimi dostępnymi środkami. I tu pojawia się pytanie o granicę „pokazywactwa”. Bo gdyby poddać się rygorom intonacyjnym wszystkich tych wykrzyknień, trzeba by pokusić się o pokaz prawie spazmatyczny. Czy okoliczności założone i stawka pozwalają na tak szerokie granie, czy – jak rozważał Brodziński – istnieją tylko „udani egzaltanci, ludzie fałszywego serca”?

Słownik Lindego wydany w 1815 roku nie zawierał jeszcze słowa „egzaltacja”. Niektórzy badacze uważali nawet, że jest to uczucie obce naszemu narodowi, zrodzonemu na płaskiej ziemi pozbawionej wulkanów. Od tamtego czasu doczekaliśmy się wielu wyrazów odpowiednich do określenia euforycznych uniesień i ekstatycznych upojeń. Można wysnuć wniosek, że rozbrajająco fascynujące, graniczne doświadczenia są elementem codziennej rutyny każdego przeciętnego człowieka i każdy, kto nie ma dostępu do tego powszechnego źródła wzruszeń, jest o coś uboższy.

Ja dostępu nie mam. Mnie z wykrzyknikiem ciągle niewygodnie. Uwiera mnie jego nieostrożny przerost i piskliwa wybuchowość. Mogłabym coś podegrać, ale jak taką rolę uprawdopodobnić i czym obronić? Zastanawiam się, gdzie leży granica tego powszechnego wrzasku i jak głośno trzeba zapewniać się o przyjaznych zamiarach, żeby nie wyjść na gbura… Utykam w wielokropku, najmłodszym ze znaków, który został wprowadzony dopiero w XVII wieku. Służy tym, co zabrnęli w niepewność, mieści niedopowiedziane, daje czas na zastanowienie. Nie jest obraźliwy, choć często wskazuje na rezygnację mówiącego. Ale przyszedł do nas najpóźniej, jeszcze długo po wykrzykniku, więc może czeka na końcu tej drogi…

aktorka, autorka i reżyserka, w zespole Teatru im. Heleny Modrzejewskiej w Legnicy. Laureatka Gdyńskiej Nagrody Dramaturgicznej (2017) za dramat Słabi.