
Jour de relâche
Pod koniec ubiegłego roku trafiłam w sieci na książkę, która przyciągnęła moją uwagę z dwóch powodów. Pierwszego nie muszę czytelnikom objaśniać, za drugi odpowiada pewna bibliotekarka, która wyczuła we mnie bratnią duszę i zamiast rozwijać moją dziecięcą wrażliwość w myśl wytycznych ówczesnego Ministerstwa Oświaty, zachęciła mnie do lektury powieści grozy i czarnych kryminałów amerykańskich. Upodobanie do literatury wagonowej zostało mi do dziś, dlatego bez wahania dodałam do listy obserwowanych bestsellerową pozycję pod tytułem Death in the Theatre, zachwalaną przez pewnego brytyjskiego aktora jako „niezwykle zabawny opis najtragiczniejszych wypadków i najokrutniejszych morderstw w dziejach sceny”. Wciąż mam w planach zakup tej książki – chyba najbardziej zaintrygowana rozrywkowym potencjałem rozdziału o tragedii w Victoria Hall w Sunderlandzie, gdzie w 1883 roku zginęło prawie dwieście dzieci, które zatratowały się nawzajem na śmierć w wyścigu po rozdawane przez komediantów łakocie i zabawki.
Ponure żarty na bok. Teatr, a ściślej operę, poznałam w dzieciństwie od kuchni. Wychowałam się na anegdotach starych śpiewaków, którzy opowiadali nie tylko o kuriozalnych wpadkach i złośliwych psikusach swoich kolegów, lecz także o duchach zmarłych artystów i przesądach związanych z okolicznościami ich śmierci. Wciąż nie mogę się pogodzić z zerwaniem tradycji jour de relâche – świętego poniedziałku, kiedy teatry zamykały się dla żywych i oddawały scenę aktorom, którzy odeszli na tamten świat. W pierwszej kolejności tym, którzy zmarli na scenie.
Do legendy przeszedł wypadek, który wydarzył się 17 lutego 1673 roku, na czwartym przedstawieniu po premierze pewnej komedii. Wkrótce po żywiołowym muzycznym interludium odtwórca głównej roli – ubrany od stóp do głów na zielono – padł na kolana wstrząsany gwałtownym atakiem kaszlu. Z ust puściła mu się krew. Gruźlicy nabawił się zapewne trzydzieści lat wcześniej, kiedy wylądował w więzieniu za długi. Tamtego feralnego dnia namawiano go, żeby zszedł ze sceny, ale uparł się dotrwać do końca spektaklu. Niedługo potem dostał kolejnego krwotoku. Zmarł kilka godzin później. Nazywał się Jean-Baptiste Poquelin, występował pod pseudonimem Molier, tuż przed śmiercią wcielił się w Argana, protagonistę swojej ostatniej sztuki Chory z urojenia, zainscenizowanej w paryskim Théâtre du Palais-Royal. Zabobonni aktorzy od tamtej pory wzdragali się występować w zielonych kostiumach.
Nagłe zgony śpiewaków operowych przytrafiały się w równie dramatycznych okolicznościach. Niespełna czterdziestoletni bas-baryton Frederick Federici zmarł na zawał serca na premierze Fausta Gounoda w Princess Theatre w Melbourne w 1888 roku, kiedy odgrywany przez niego Mefistofeles zapadł się zbyt raptownie pod scenę. Siedem lat później publiczność nowojorskiej Metropolitan Opera nagrodziła gromką owacją francuskiego basa Armanda Castelmary’ego, który przeszedł sam siebie w partii Lorda Tristana de Mickleford w operze Flotowa Marta albo jarmark w Richmondzie. Castelmary umierał, tymczasem widzowie nie mogli się nachwalić jego umiejętności aktorskich. Przedstawienie toczyło się dalej – nikt nie zareagował na podaną przez inspicjenta wiadomość, że za chwilę na scenę wkroczy dubler konającego śpiewaka. Amerykański baryton Leonard Warren wyzionął ducha w tym samym teatrze, 4 marca 1960 roku, tuż po arii Don Carla Morir! Tremenda cosa! z III aktu Mocy przeznaczenia Verdiego. W 1965 roku na deskach teatru w Kopenhadze stanął niemiecki bas-baryton Hermann Uhde: w tytułowej roli w Fauście III duńskiego kompozytora Nielsa Viggo Bentzona, którą rok wcześniej wykreował w Theater Kiel. Kilka dni po premierze zemdlał na scenie i zmarł w drodze do szpitala. Jako oficjalną przyczynę śmierci podano rozległy zawał serca. W roku 1996 tenor Richard Versalle, wykonawca partii Vitka w nowojorskiej inscenizacji Sprawy Makropulosa Janáčka, runął z drabiny na słowach: „Škoda, že můžete žít jen tak dlouho”. Spektakl przerwano i ostatecznie odwołano, kiedy personel St. Luke’s-Roosevelt Hospital przekazał informację o nieudanej reanimacji śpiewaka.
Najpiękniejszą śmiercią artysty umierali też dyrygenci. Felix Mottl i Joseph Keilberth nie wytrzymali gwałtownego spiętrzenia emocji w II akcie Tristana i Izoldy. Keilberth wyzionął ducha jeszcze tego samego wieczoru, w 1968 roku, Mottl – pięćdziesiąt siedem lat wcześniej, po jedenastu dniach agonii. Obydwaj dostali zawału w kanale orkiestrowym Bayerische Staatsoper i przeszli do historii jako ofiary rzekomej klątwy powiązanej z dziełem Wagnera. W roku 2022, kiedy w tym samym teatrze, w trakcie przedstawienia Milczącej kobiety Ryszarda Straussa, zasłabł i zmarł austriacki dyrygent Stefan Soltész, w świat poszły plotki o przekleństwie ciążącym nad operą w Monachium.
W poniedziałkowe wieczory – nie tylko z myślą o tych, którzy skonali na teatralnym posterunku – pracownicy zostawiali kiedyś kurtynę otwartą, a na scenie zapaloną ghost lamp, zwaną też z francuska servante albo sentinelle. Strażniczkę spotkań duchów w opustoszałym teatrze, towarzyszkę niewidzialnych spektakli, które umarli doprowadzali do końca pod nieobecność żywych. Przez pozostałe dni tygodnia przedstawienia szły pełną parą. Dziś często bywa na odwrót. Nowe inscenizacje oper spadają z afisza po trzech, czterech spektaklach – niezależnie od sukcesu bądź klęski premiery. Zanim ktokolwiek zdąży się nimi znudzić. Zanim ktokolwiek tak je pokocha, by z tej miłości paść trupem na scenie.