2/2025
Obrazek ilustrujący tekst Robić uczciwie

fot. Przemysław Jendroska

Robić uczciwie

Stanisław Chludziński, jeden z najciekawszych reżyserów młodego pokolenia, opowiada Dominikowi Gacowi o powrocie wiary w fikcję i o teatrze, o który można rozbić lęki.

 

CO BYŁO…

Dlaczego teatr?

Przez zrządzenie losu. Kiedy byłem dzieckiem, teatr mnie nie interesował. Co prawda mama jest aktorką, tata poetą i dramaturgiem, więc chcąc nie chcąc teatrem nasiąkałem, ale rodzice nigdy nie wywierali na mnie presji w tej kwestii. Jednak w wieku dziewięciu lat zupełnie przypadkowo byłem widzem na próbie dziecięcego spektaklu, w którym grała moja siostra. W pewnym momencie reżyserka, a dziś również dyrektorka krakowskiego SCKM, Krystyna Hussak-Przybyło zaczęła krzyczeć: „Kto będzie w tej scenie gwizdał w gwizdek?!”. Impulsywnie podniosłem rękę i znalazłem się na scenie. Spodobało mi się do tego stopnia, że dziesięć lat później zdawałem egzamin na reżyserię.

 

Gdzie się uczy reżyserii: na zajęciach w szkole, asystując innemu reżyserowi, czy tak naprawdę dopiero pracując nad własnym spektaklem?

Szkoła to miejsce, gdzie praktyczne podejście miesza się z enigmatyczną atmosferą otaczającą „reżyserowanie”. Tylko od ciebie zależy, które narzędzia wykorzystasz. Ale nikt ci tego wprost nie wytłumaczy. Oczywiście są wyjątki – Radek Stępień, Marcin Wierzchowski. To u Marcina, podczas asystentury przy Zanurzeniu, zacząłem rozumieć, na czym tak naprawdę polega praca z aktorem. Ale żadne zajęcia czy praktyki nie są w stanie nauczyć tego, co pierwsze samodzielne zderzenie z teatrem. Teatrem instytucją. Jako młody i niedoświadczony twórca stajesz przed prawdziwą machiną złożoną z aktorów, twórców, promocji, produkcji, techniki i dyrekcji, których trzeba do siebie przekonać – wzbudzić zaufanie, a najlepiej się zaprzyjaźnić. To taki ostateczny sprawdzian na zupełnie innych warunkach niż te szkolne.

 

Jako student zrobiłeś Dezerterów – spektakl o podejściu do wojny w kontekście agresji rosyjskiej na Ukrainę. Czy ta praca pomogła Ci odnaleźć się w nowej rzeczywistości? I czy dzisiaj, dwa lata później, należałoby opowiadać tę historię inaczej?

Dezerterów miałem w głowie znacznie wcześniej, kiedy rosyjska agresja była jedynie przedmiotem analiz politycznych, a nie rzeczywistości. Oczywiście, gdy wybuchła wojna, wszystko się zmieniło. Dobrze pamiętam moment, w którym krzycząc na antyrosyjskiej manifestacji „Fuck Putin!”, myślałem o tym, że jeszcze pół roku temu leżałem na plaży w Odessie. A kiedy moja książeczka wojskowa z wpisaną kategorią A zaczęła coraz bardziej straszyć, postanowiłem, na przekór wszystkiemu, rzucić się w opowieść o uciekaniu. Dezerterzy byli transformacją wszystkich naszych frustracji i lęków. W momencie, w którym czuliśmy, że nic nie możemy, daliśmy sobie chwilowe, chociaż iluzoryczne, poczucie sprawczości. Chciałbym powiedzieć, że spektakl się zdezaktualizował, ale dopóki trwa wojna, tak się niestety nie stanie. W 2024 roku Dezerterzy byliby również o tym, jak próbujemy z tą wojną żyć oraz o hipokryzji i niemocy zachodniego świata.

 

Był artysta teatralny, którego prace chciałbyś zobaczyć, ale urodziłeś się za późno?

Na pewno Tadeusz Kantor i Jerzy Grotowski, ale dziś bardziej z chęci sprawdzenia, jak i czy mit pokrywa się z rzeczywistością. Chciałbym szczerze powiedzieć, że nie ma co robić z nimi memów, bo naprawdę byli wybitni. Szczególnie w przypadku Kantora, bo w Krakowie ma status teatralnego boga. Poza tym bardzo żałuję, że nigdy nie zobaczę na żywo Ślubu Jerzego Jarockiego i Kalkwerku Krystiana Lupy. Obejrzałem te spektakle na nagraniach jeszcze w liceum i były one dla mnie w pewnym sensie formatywne, ale nie cierpię oglądać spektakli z nagrań.

 

W Teatrze Wybrzeże wystawiłeś Szklaną menażerię – z szacunkiem wobec tekstu. Podobnie postąpiłeś z dramatem współczesnym w Teatrze Śląskim, czego efektem przedstawienie Miło cię było zobaczyć. Nie masz ochoty na dekonstrukcję, postdramatyzm, awangardę?

Wokół mnie jest tyle wspaniałych historii, że na razie nie czuję żadnej potrzeby, żeby je dekonstruować. Nie ukrywam, że jestem zmęczony dekonstrukcją i postdramatyzmem. Mam wrażenie, że większość tych form zupełnie się wyczerpała i zaczęła zjadać własny ogon. Nie mówię oczywiście o wszystkich projektach. Sam podobnych środków używam. Ale tylko wtedy, kiedy uznam je za naprawdę konieczne. Mam w głowie parę teatralnych ekscesów, część z nich na pewno zrealizuję. Jednak dziś moim priorytetem jest robić teatr przede wszystkim uczciwie.

 

…JEST…

Podobno wraca teatr opowieści, teatr bohaterów, teatr fabuł. To prawda czy złudzenie? Poważny zwrot czy moda?

Przede wszystkim wraca teatr, który jest w bliższym kontakcie z widzem i na pewno wiąże się to z powrotem wiary w fikcję. Współczesność atakuje nas tak chorą ilością chaotycznych bodźców, że marzymy głównie o tym, aby sobie trochę poodpływać. Dystans staje się niezbędny, żebyśmy skupili się na tym, co między, a nie poza nami. I to nie tak, że teatr zaangażowany jest niepotrzebny, bo być może dziś jest właśnie najważniejszy, ale kiedy potrzeba społecznej interwencji staje się mainstreamowa, to moje zaufanie co do szczerości tych intencji znika. Myślę, że ludzie to czują i są tym zmęczeni. Nie tylko w teatrze. Czuję też, że środowisko patrzy na rodzaj teatru, który staram się proponować, coraz przychylniej, bo prawdopodobnie jeszcze dziesięć lat temu zostałbym posądzony przez niektórych o robienie „mieszczańskiego teatru rapsodycznego”.

 

Miło cię było zobaczyć napisałeś wspólnie z Bartoszem Cwalińskim. Na ile pociąga Cię dramatopisarstwo?

Bardzo lubię pisać, choć większość z tego, co piszę, ląduje w szufladzie. Staram się wciąż budować w sobie odwagę do pisania, stwarzać język, którym chciałbym się posługiwać. Całą strukturę oraz pierwszy draft katowickiego tekstu wymyśliliśmy i napisaliśmy razem, ale ostateczna wersja to praktycznie w całości tekst Bartka. Praca z nim jest dla mnie w pewnym sensie zbawienna, bo mogę tworzyć światy z kimś, kto jest w stanie świetnie złapać targające mną emocje i zamienić je w dobrą literaturę. Ja często nie mam do tego cierpliwości i odwagi właśnie. Uwielbiam wspólne pisanie. Jest dla mnie bardzo napędzające i jednocześnie pozwala na natychmiastowy feedback.

 

…BĘDZIE

Gdy na sceny wchodzi kolejne pokolenie twórców, pojawia się pytanie, ale i oczekiwanie: co zmienią? Jaki będzie nowy polski teatr? Dostrzegasz jakieś tendencje charakterystyczne dla Twojej formacji pokoleniowej?

Myślę, że będzie mniej elitarny, bardziej skupiony na małych, intymnych narracjach. Będzie więcej opowiadać i trochę mniej podważać. Będzie starał się nie wykluczać i budować dialog, nie tylko w obrębie kręgów intelektualnych. Będzie też zwracać uwagę na godne warunki pracy. Oczywiście to „będzie” piszę z jakimś założeniem utopijnym, bo pewnie rzeczywistość, jak zwykle, jednak się z tym rozminie.

 

A będzie też równiej, bezpieczniej, zamożniej?

Z natury jestem optymistą, więc mam nadzieję, że tak. Z jednej strony pozytywnie zaskoczyła mnie ilość debiutów w teatrach i uwaga poświęcona młodym twórcom. Cieszę się też, że coraz bardziej docenia się pracę ludzi, którzy dotąd byli w teatrze niezauważeni, to jakiś mały krok, ale dla mnie bardzo ważny. Zmiana władzy też powinna być dla kultury na plus, bo pewnych rzeczy chyba nie da się zrobić gorzej, ale jestem bardzo daleki od popadania w optymizm, który ogarnął część środowiska. Polityka ostatecznie i tak ma teatr głęboko gdzieś. Czekam z niecierpliwością na moment w kulturze, w którym nie będzie się tylko gasić pożarów, a pewne rzeczy zacznie się całościowo naprawiać.

 

Czego się boisz, myśląc o przyszłości?

Że wszystkie tzw. eksperckie prognozy dotyczące naszej przyszłości się sprawdzą. Boję się też, że za mojego życia nie nawiążemy kontaktu z cywilizacją pozaziemską i że nie uda mi się pojechać do Nowej Zelandii. Boję się samotności, porażki zawodowej, zdziadzienia i robienia prawa jazdy. Na szczęście jest teatr, więc mam coś, o co mogę te lęki rozbić.

 

Twój wymarzony projekt

Teraz marzę o dwóch spektaklach – jednym na podstawie reportażu Szatan w naszym domu Lawrence’a Wrighta, który świetnie bada kwestie prawdy, społecznej paranoi i tabu. Drugi z nich to spektakl inspirowany postacią Wojciecha Olszańskiego (tak, tego patostreamera narodowca). Nad tymi projektami zaczęliśmy pracować z Bartkiem Cwalińskim, więc mam nadzieję, że niedługo uda się je zrealizować. Poza tym postawiłem sobie kiedyś za punkt honoru, że zrobię Braci Karamazow w Starym Teatrze. Jeśli się uda, to będę mógł powiedzieć, że Kraków już „zaliczyłem”.

 

NAJWAŻNIEJSZE INFORMACJE

Imię i nazwisko

Stanisław Chludziński

Zawód

reżyser, autor tekstów, okazyjnie twórca wideo

Wykształcenie

absolwent reżyserii dramatu AST w Krakowie

Wybrane projekty

Szklana menażeria w Teatrze Wybrzeże, Miło cię było zobaczyć w Teatrze Śląskim, Dezerterzy w Teatrze Barakah

Nadchodzące projekty

rozmowy z teatrami trwają, niektóre bardziej, inne mniej zaawansowane

Osiągnięcia

praca w wymarzonym zawodzie

teatrolog i krytyk teatralny. Publikował w „Teatrze”, „Ruchu Literackim”, „Gazecie Magnetofonowej”, „dwutygodniku” i „Akcencie”, stały współpracownik portalu „teatralny.pl”. Zajmuje się muzyką alternatywną.