1/2012
Zyta Rudzka

fot. Zuzanna Waś

Godzina hycla

Jak szczenię przy suce. Leżała cicho. Na samym końcu przyczepy, na podłodze, w gnieździe z kołder i starych jesionek. Obok psy. Sześć, kościstych, o wydłużonych pyskach i sfilcowanych kudłach na uszach. Ogólny pokrój, załamanie kłębu, kiedy na jego widok wstały, mówiły mu, że należą do jednego stada, tej samej watahy.
Zrobił tylko krok, a zmrużyły ślepia, skóra na kufie zmarszczyła się, odsłaniając siekacze, doskonałe jak wypolerowane kindżały. By je uspokoić, przysiadł na krześle zawalonym szmatami. Położyły się, równo, jak na komendę, wokół jej ciała. Nie spuszczały go z oczu, pozostawały napięte i czujne.
Podniósł się i jak tylko wyszedł z przyczepy, otworzył usta i nabrał powietrza. Odór uryny i zgnilizny ustąpił zapachowi zmoczonego kurzu, wymieszanego z wonią jesiennej grzybni, jakby szklana miazga powietrza była nią poprzetykana.
Wrócił do samochodu, wziął kilka rzeczy, znowu zajrzał do środka, a psy, niczym jedna drużyna, podniosły się na jego widok. Zostawił otwarte drzwi, przerzedzoną murawą dotarł na tył przyczepy i metalową rurą zaczął walić w jej zad. Kundle poderwały się z jazgotem, wyskoczyły na zewnątrz. Pobiegł, kilka skoków, był już w środku, zamknął się.
Był tylko on i kobieta. Patrzyła na niego. Sylwetka wydała mu się ciężka, granitowa. Oddech głośny, powietrze świszczało, jakby w tchawicy dyrygował metronom. Nabrzmiała twarz, zapadnięte w opuchliznę oczy, kleiste, słabowidzące. Powieki zamykały się jakby w zwolnionym tempie. Gęsta siatka cienkich nacięć na policzkach, podobnych skaleczeniom brzegiem kartki. Ręce wystawały spod kołdry, jedną ręką ściskała torebkę, a druga polegiwała z rozczapierzonymi palcami, bezkrwista, zimna, jak mątwa wyrzucona na brzeg.
Odszedł. Uchylił drzwi i zobaczył, że psy kręcą się tuż przy podeście do przyczepy. Wyrzucił im suszone mięso, co je uspokoiło. Położyły się, miarowo wylizywały łapy, sunąc jęzorem po zapachu ścierwa. Wtedy wyszedł, a one obstąpiły go ściśle, szczekając i potem coraz to bardziej milknąc. Potem zwietrzyły w kieszeniach to, co im rzucił, napięte od zapachu mięsa, stały czujnie i nieruchomo, tłumiąc skomlenia, i tylko wyprężone ogony poruszały się nieśpiesznie.
Dał im kawałki pręgi, a kiedy łykały ją, z jazgotem odganiając jeden drugiego, zarzucił pętlę na tego, co pasował na dominującego samca. Podduszony, skręcił się z bólu, i takim zaciągnął go do furgonetki. Wepchnął do drucianej klatki, i po następnego.
Dwadzieścia minut później, spocony, palił papierosa, chodząc dookoła przyczepy. Pełno tu było starych gnijących od deszczu łachów, kilka krzeseł, ukruszone doniczki. Chyba kiedyś stał tu dom, całkiem duży, widać było jeszcze murowany kwadrat podmurówki z resztkami sczezłych desek. Tuż za śladem drewniaka sad, owocowe drzewa pokurczyły się od nocnych przymrozków. Na gałęziach wypatrzył kikuty wiśniowej zmarzliny poszarpanej przez ptaki do pestek.
Miasto zaczynało się na horyzoncie, linia nowego osiedla z tej odległości wydawała się być murem warownym. Na działkach było cicho. Nie lubił ciszy.
Na koniec zaciągnął się, zdeptał peta podeszwą i wszedł do niej. Poszedł na sam koniec, tam, gdzie leżała w betach. Cuchnęła nie lepiej niż te jej kundle. Tylko włosy miała ładnie uczesane w warkocz, spinkami usadowiony na czubku głowy na podobieństwo koszyczka. Nigdy nie widział, żeby kobieta miała taką fryzurę.
Potem rozejrzał się dookoła, zaciekawiło go zdjęcie. Czarno-białe, wsadzone za ramę oleodruku ze świętą rodziną. Pochylił się i zobaczył ją. W długiej białej sukience, z otwartymi ustami, z ręką wyciągniętą do mężczyzny we fraku. W drugiej trzymała smycz z płowymi chartami. Raz odławiał Afgana, ujadał na zajezdni autobusowej, kulawy z wyłysiałym ogonem. Szarpał się na uwięzi jak ryba na wędce. Gdyby był spokojniejszy, pewnie by przeżył.
Pochylił się i macał oczami zdjęcie, na dole na białej obwódce był zapis: „Czechow”. Potem „Teatr Narodowy” i jeszcze coś, chyba jakieś nazwisko czy data, przetarte lub wyblakłe. Musiałby sobie przyświecić zapalniczką, żeby odczytać. Ale i bez tego jej postać była dobrze widoczna, zajmowała centrum fotografii, nad głową wisiała pięść reflektorów, snop światła wił się w aureolę okalającą twarz. Całkiem jeszcze młodą, nie odętą i bez bruzd, tylko fryzura była taka sama co teraz. Warkocz i spinki. I jeszcze wyraz twarzy, na zdjęciu i w barłogu, ten sam grymas, nie mógł go rozszyfrować, przestępował z nogi na nogę, przerzucając wzrok ze zdjęcia na postać na podłodze.
Wyszedł bez pożegnania. Kiedy wracał do schroniska, a psy z tyłu skowyczały tak, że aż rozsadzało furgonetkę, ta jej gęba była mu zamiast drogi przed oczami, nadal nie wiedział, co na niej miała, pogardę czy strach.

pisarka, scenarzystka filmów o sztuce, psycholog.