1/2012

Ciotowski Dekameron

Nowy spektakl Siekluckiego o ciotach z Lubiewa wstrząsa tym mocniej, im głośniej na sali rozbrzmiewa śmiech.

Obrazek ilustrujący tekst Ciotowski Dekameron

fot. James Howard

Lubiewo Michała Witkowskiego, finalista Literackiej Nagrody Nike z 2006 roku (wtedy też odbyło się czytanie adaptacji powieści w TR Warszawa), doczekało się realizacji scenicznej. Pierwszą część wyreżyserował w Teatrze Nowym w Krakowie Piotr Sieklucki, na przyszły rok zapowiada spektakl oparty na drugiej części. Tak jak powieść budziła kontrowersje, tak pewnie i krakowski spektakl spotka się z różnym odbiorem i będzie wywoływać odmienne opinie. Na Kazimierzu, tuż obok „Coconu” budzi na razie entuzjazm. Dawno nie siedziałam wśród tak wyczekującej i zelektryzowanej publiczności; owacje przerywały monologi aktorów, głośne śmiechy, a nie stłumione chichoty, rozlegały się bezwstydnie w małej i ciasnej sali Nowego. Ten spektakl stał się „kultowy” jeszcze przed premierą, a bilety wyprzedane do końca roku mówią same za siebie. Dlaczego? Z racji tematyki. Gdzie to słyszałam, że Kraków jest miastem najbardziej gay-friendly w Polsce? Są „takie miejsca”, „takie imprezy”, teraz jest „taki spektakl” i można o nim mówić głośno, a nawet wypada na niego pójść, bez względu na orientację – by pokazać, że jest się „pro”, móc podyskutować w zadymionych kawiarniach, wiedzieć „co, gdzie i jak”.
Sytuacja w zestawieniu z premierą Beztlenowców w TR Warszawa sprzed dziesięciu lat nieporównywalna. Wydaje się, że minęło dziesięć lat świetlnych, coming-outy tak spowszedniały, że wyszły z mody, a dyskusje, jakie wówczas toczyły się wokół spektaklu Villqista, po prostu się zdezaktualizowały. Na święte oburzenie nie ma już miejsca. Przynajmniej nie w sąsiedztwie „Coconu” (nie-krakowianom wyjaśniam, że chodzi o modny klub gejowski). Ale właśnie w to powszechne „kochajmy się”, paradoksalnie, uderzył Sieklucki. A przed nim – Witkowski.
Historia Patrycji i Lukrecji to nie gay-highlife, nocne kluby, markowe alkohole i ubrania, samochody i „bywanie”. O tym Pati w Lubiewie mówi z pogardą: „teraz to już nie jest to. Nie ma żołnierzy, nie ma parku, a pedały bawią się w nowoczesnym i eleganckim barze, w którym jest modnie bywać każdemu, pełno tam dziennikarzy i elitki. Ale to nie są już pedały, tylko geje. Solarium, techno, fiu-bździu. I nikt tam nie ma już poczucia brudu ani występku. Wszystko w ramach zabawy”. Homoseksualiści lat siedemdziesiątych i osiemdziesiątych, o których opowiada książka i spektakl, lokowali się na obrzeżach społeczeństwa, w podziemiu, właściwie to był „podwójny margines, bo raz, że człowiek biedny, a dwa, że ciota”.
Scenografia Łukasza Błażejewskiego uwydatnia ubóstwo, kicz i tandetę stylu życia „podstarzałych ciot”. Rozwieszone na sznurkach pod sufitem znoszone, nie wietrzone ubrania rozsiewają charakterystyczny zapach starej szafy. To zestaw odzieży w sam raz na imprezę tematyczną o latach siedemdziesiątych. Dla Patrycji i Lukrecji to też wiszące wspomnienia, signum poprzedniego życia, pełnego ekscesów i podrywów – teraz smutno dyndającego na sznurkach. Na ścianie wisi odpustowy obrazek Świętej Rodziny – „bo przecież cioty wierzą w Boga, jak wszystkie inne starsze panie w berecikach z kikutkiem”. Wytarta kanapa podkreśla minimalizm wyposażenia – jednego z wielu pokoików w blokach z szarej płyty. To właśnie na niej będą ożywać wspomnienia, ułożą się fantastyczne historie, zerwą pęta wyobraźni, a czas zawróci do lat ich młodości. Nie dla nich modne kluby i nocny szał, Patrycja i Lukrecja są tak samo démodé jak ich ubrania – „do domu Trzeciej RP nigdy nie wpuściły”. Zamknięte w klatce swej pamięci, fundują widzom osobliwy seans.
Sieklucki zdystansował widzów od świata Lubiewa w niezwykły sposób – oddał głos Krystynie Czubównie, która jako narrator czyta fragmenty powieści, zapowiadając poszczególne sceny. Dobiegający z offu charakterystyczny, beznamiętny głos dziennikarki, który wszyscy znamy nie tylko z „Panoramy”, ale przede wszystkim z filmów przyrodniczych, relacjonuje życie dwóch „stworzeń odmiennego gatunku”, jakby opowiadał o iguanach żyjących na Galapagos i ich oryginalnych zachowaniach seksualnych. Dwa osobniki, uwięzione na scenie i wystawione na pokaz jak w zoo, poddane są naszemu oglądowi. Przyjmują reguły gry – wymaga się od nich popisu, sztuczek, demonstracji nietypowych obyczajów? Bardzo proszę – dostarczą tego publice z energią, ochoczo i w iście kabaretowym stylu. Będą ją nawet zaczepiać, prowokować – jednak w granicach zabawy. Monologi aktorów to popisy obliczone na poklask. Wykonane z maestrią, „przegięciem” i komiczną brawurą. Zagrany i odstawiony show. Istotnie, Edward Kalisz w roli Patrycji i Paweł Sanakiewicz jako Lukrecja są doskonali. Prześmieszni, rozhisteryzowani, kłótliwi, pulsujący emocjonalnością, robiący miny do publiczności, zaczepni, zabawnie intonujący frazy ze stereotypowym gestem dłoni à la „czajniczek”. Kiedy trzeba – nostalgiczni i melancholijnie zapatrzeni w blaknące obrazy ich pamięci, powtarzają z zadumą: „To były czasy”.
Zdawać by się mogło, że to dwie przeciętne emerytki snują przy filiżance kawy sentymentalne wspomnienia z czasów swej młodości – są to jednak niecodzienne i kuriozalne pogaduchy: o polowaniach w parku, nocnych ekscesach w miejskich szaletach, wizytach w radzieckich koszarach czy knajpce o wdzięcznej nazwie „sibro” (widzianej po drugiej stronie szyby – a więc czytanej wspak nazwie Orbisu). Rozbawione emerytki prześcigają się w konfabulacjach. Są śmieszne i żałosne – w przykrótkich, pastelowych golfach, nieudolnym makijażu. Ożywają wspomnienia, niektóre materializują się przed nimi w postaci androgynicznego półnagiego chłopca o twarzy cherubina. Tym boleśniejsze jest zderzenie tego, jak mówią, z tym, co mówią. Drastyczne historie podane na wesoło przepełniają goryczą. Opowiadana z werwą historia o zabójstwie „luja” już po chwili przestaje być śmieszna, a w widzu pozostaje pytanie: „dlaczego właściwie się śmieję?”. Strategia Siekluckiego i jego aktorów okazuje się genialna – spektakl wstrząsa tym mocniej, im głośniej na sali rozbrzmiewa śmiech.
Pomiędzy żarcikami i niesamowitymi opowiastkami jakby mimowolnie pojawiają się zgoła inne historie, wkrada się śmierć. Z tym samym uśmiechem i przekomarzaniem Pati i Lukrecja rozprawiają o pogrzebach, pierwszych ofiarach AIDS, gwałtach i pobiciu – o poniżeniu, przemocy, chorobie. Wieczór przy kawie staje się wieczorem dziadów – prześmiewczo, jak w opowieści o duchu Hrabiny („daj trochę spermy, daj, a udzielę ci moralnej nauki, że kto nie był ni razu…”), i całkiem serio – gdy w takt hymnu Święty Boże, Święty mocny pada litania imion tych, którzy odeszli: Patrycja, Lukrecja, Zdzicha, Radwanicka, Hrabina, Kora, Jaśka od Księdza, Gizela, Dżesika, Panna, Lady Pomidorowa, Piękna Helena. To przeważnie żniwo AIDS, wirusa, którego importowano z Zachodu jak… ananasy. „Egzotyka i nawet nikt się nie martwił, żeby to do nas mogło dojść. […] Bo jakże to tak – w komunizmie AIDS?”. Naturalistyczne opisy konania w szpitalu, zarażonych ciał w męskiej łaźni, plam, na które nikt początkowo nie zwracał uwagi – to druga strona takiego stylu życia. Ich umieranie trwało długo… Lecz nawet te wypominki za dusze opowiedziane są z jakimś ciepłym humorem, wyrozumiałym uśmiechem, żartem. Zamienione w końcu w filmowy gest podpalania kieliszków z wódką w rytm wyliczanki: „Patrycja, Lukrecja, Zdzicha, Radwanicka…” Bo to przecież tylko pechowa wersja tej samej bajki.
Dlatego dobitniej niż zdradzieckie słowa przemawia pantomima w rytm piosenki Gotye Somebody That I Used to Know. Tancerz (Mikołaj Mikołajczyk) wychodzi na scenę spomiędzy publiczności. Powoli rozbiera się, wyjmuje czerwoną szminkę, którą kreśli na swoim ciele znaki (banalne i opatrzone symbole: uśmiechniętą buźkę, serce), maluje usta, a potem czerwoną linię ciągnie pod gardło, znacząc tam krwawą ranę. Rozpoczyna ekstatyczny taniec – „Był to raczej jakiś taniec śmierci, coś, o czym mówić nie wiadomo jak, ale można by o tym skamleć i dyszeć”. Na widok jego gwałtownych, na poły epileptycznych ruchów, odgłosu rwanego oddechu publiczność po raz pierwszy zamiera. Koniec farsy, to nie żart – mężczyzna wytańczył prawdę tego świata: nierozerwalny splot seksu i śmierci.
Utkany z plotek, wspomnień i fantazji „ciotowski Dekameron” Patrycji i Lukrecji jest tak odległy i tak trzyma nas na dystans, że ciężko nawet o próbę współ(od)czucia. Zostawia widza za szklaną ścianą terrarium, pozwalając wykpić, rozerwać się i nie przejąć. Dopiero po wyjściu z teatru nadchodzi moment zastanowienia, a po chwili – przerażenia. I choćby ze względu na tę karuzelę sprzecznych uczuć warto się do Nowego wybrać.

Teatr Nowy w Krakowie
Lubiewo Michała Witkowskiego
reżyseria Piotr Sieklucki
scenografia Łukasz Błażejewski
choreografia Mikołaj Mikołajczyk
premiera 5 listopada 2011