1/2012

Rewolucja czy restauracja?

Augustynowicz pokazuje, że po każdej rewolucji przychodzi pokolenie, które nie ma ochoty kontynuować Wielkiego Dzieła, woli żyć po swojemu, z dala od ideologicznych batalii.

Obrazek ilustrujący tekst Rewolucja czy restauracja?

fot. Michał Andrysiak

W didaskaliach sztuki Doris Lessing Na początku był dom znajdują się tak staroświeckie elementy teatralnego wyposażenia, jak kurtyna czy podział na akty. Anna Augustynowicz, reżyserująca ten dramat na sopockiej Scenie Kameralnej Teatru Wybrzeże, zrezygnowała z tych elementów, ale jej przedstawienie jest w formie i treści nader tradycyjne. Powiedzieć nawet można – odważnie tradycyjne. To spektakl w intencjach swych psychologiczny, oparty na aktorstwie, stonowany w efektach, w miarę wierny tekstowi.
Brytyjska noblistka sportretowała tu, dość złośliwie, anglosaskich socjalistów w wieku średnim i w momencie przekształcania się w klasę średnią. Niegdyś wiecowali i walczyli o wolność, teraz, choć nadal, siłą rozpędu protestują i wiecują, głównie przeciwko bombie wodorowej, osiadają w coraz wygodniejszym życiu. Uszczypliwości Lessing, która poniekąd rozlicza się w tej sztuce z własnym życiem, brzmią dziś nieco anachronicznie, i dobrze, że reżyser szczególnie się nimi nie zajmuje. Czy mogłoby nas dzisiaj elektryzować, że żyjący pół wieku temu bojowi laburzyści zatrzymali się w politycznym rozwoju na etapie wojny domowej w Hiszpanii i przewrotu 1956 roku na Węgrzech? To już niegdysiejsze śniegi, sprawy równie muzealne, jak czarny, ebonitowy telefon i szpulowy magnetofon ustawione na scenie. Mocniej może dziś rezonować sprawa konfliktu pokoleń, na której też wydaje się skupiać Augustynowicz.
Tak, bo socjalistki (socjaliści jakoś nie) mają już dzieci, i to nieźle podrośnięte, dwudziestoparoletnie. Jedno z nich, Tony (Piotr Domalewski), po służbie w brytyjskiej armii wraca właśnie do rodzinnego domu, który zajmuje razem z matką (znamienne, że o ojcu nic nie słychać). Augustynowicz uczyniła go na tyle ważną postacią, że podzieliła się z nim nawet kompetencjami reżysera. Kurtynę i akty zastąpiły w inscenizacji krótkie wyciemnienia, w czasie których aktorzy zmieniają miejsca na scenie, zawsze na ten sam muzyczny sygnał, którym steruje się z reżyserki. Niekiedy jednak steruje tymi zmianami Tony, stając się przez to kimś, kto stwarza spektakl. A dokładniej – kimś, kto do takiej roli aspiruje. „Myślałem, że mnie uderzysz, ja ci oddam i osuniemy się na posłanie” – dziwi się brakiem reakcji na swoje obcesowe zalecanki do Milly (Joanna Bogacka), przyjaciółki swej matki. Co prawda i tak Milly pójdzie z nim do łóżka, ale robi to z powodu swoich rachub, a nie uwiedziona tym, jak Tony prężył się przed nią, udając wprawnego podrywacza. Jest on w tym przedstawieniu niezbyt władczym reżyserem, częściej z boku i z drwiącego dystansu przygląda się skomplikowanym układankom, jakie tworzą dorośli.
Kiedy po raz pierwszy widzi się z matką po powrocie z wojska, ujawnia swoje edypalne problemy. Myra (Dorota Kolak), swobodnie wyciągnięta na obszernej sofie w zmysłowym, fioletowym kolorze, jedynym meblu na scenie, w pewnym momencie wyciąga w stronę syna nogi, co wygląda jak zaproszenie do miłosnego aktu. A on te poufałości podejmuje. Wyczuwa się w ich relacji mocny erotyczny ładunek, nigdy nie skonsumowany. Ale jest też między nimi wiele innych napięć. Bez trudu można się domyślić, że Tony zawsze czuł się opuszczony przez matkę, zbyt zajętą zbawianiem ludzkości, by zająć się własnym synem. Powrót do domu po skończonej służbie jest dla niego tą chwilą, kiedy czuje się już na tyle dorosły, by podjąć grę o matkę, o związek z nią. O to gra. I to właśnie przegrywa.
Nie tylko Tony, także Piotr Domalewski… Aktor wykorzystał naturalne warunki i młodzieńczą aparycję, by zagrać znerwicowanego chłopaka, który chce we własnych i cudzych oczach uchodzić za mężczyznę. Na premierze jednak trudno było się obronić przed wrażeniem, że jest zbyt spięty nie tylko jako postać, ale też jako aktor. W jednym tylko, ironicznym dialogu z Milly coś w nim jakby odpuściło, poza tym grał paroma chwytami, z czego nie wyłonił się wyraźny bohater, na miarę miejsca w sztuce, jakie mu wyznaczono.
To zresztą uwaga, którą trzeba by odnieść i do pozostałych młodych aktorów, Emilii Komarnickiej i Piotra Chysa. Chysa można jeszcze zrozumieć – dostał do zagrania płaską postać Sandy’ego, syna Milly, wychowanego przez matkę do robienia kariery i zajętego tylko tym. Z Rosemary jest większy problem, bo to bardziej złożona i ważna dla sztuki postać. Prosta dziewczyna z niebogatego domu trafia do tego towarzystwa tylko dzięki temu, że Philip, ustawiony w życiu architekt, daleki od lewicowej młodości, postanowił urozmaicić ustabilizowane życie związkiem z dwudziestoparolatką. Jednak Lessing wprowadziła ją do dramatu jako przeciwwagę dla towarzystwa z ideologicznymi klapkami na oczach, niemającego pojęcia, na czym naprawdę polega życie prostych ludzi, o których szczęście walczą. Rosemary ze swoim ludowym common sense miała dopomóc w ich pokazaniu. Ale Komarnicka zdecydowała się zagrać tę postać jako płaczliwą, zagubioną w tym świecie dziewczynę. Popłakuje nawet w ważnej scenie z Tonym, gdy odważa się powiedzieć, jak bezużyteczne wydają jej się pomysły na zbawianie świata, głoszone przez jego matkę. Gdyby wypowiedziała to spokojnie i pewnie, zabrzmiałoby o wiele mocniej.
Szkicowość, sprowadzenie do jednego wymiaru to także skaza innych postaci – fajtłapowatego „podstarzałego polityka lewicowego” Mike’a Krzysztofa Gordona i Philipa Durranta Mirosława Baki, który gra z tą samą, znaną z wielu jego innych ról nonszalancją. Myra naprawdę łamie Mike’owi serce, gdy wobec wszystkich wycofuje się ze złożonej mu obietnicy zamążpójścia. Ale po Krzysztofie Gordonie w ogóle tego nie widać… Mike i Philip, dość smutne typy, wydają się tu tylko dodatkiem do pary dojrzałych kobiet: Milly i zwłaszcza Myry Doroty Kolak.
Myra to kobieta z temperamentem, wybuchowa, kłótliwa, wciąż gestykulująca, zapalająca się z byle powodu i tym samym ogniem, wszystko jedno, czy dotyka to spraw sercowych czy protestów przeciwko bombie wodorowej. Wbiła sobie do głowy, że szczęście i wolność to jedno i to samo, i z uporem wmusza tę prawdę w innych ludzi. Po to, by jej syn był wolny, sprzedaje dom i dzięki zarobionym w ten sposób funtom chce mu ufundować beztroskie wakacje od życia. Nie mieści jej się w głowie, że Tony szuka czegoś dokładnie przeciwnego – domu, stabilizacji, wspólnego życia z matką, którego nigdy dotąd nie zakosztował. Myra nie da się także złapać na wzdychanie do małżeństwa beznadziejnie zakochanego w niej od lat Mike’a. Nie zwiąże się ponownie z playboyowatym Philipem. Pozostanie wolna, czyli sama. Jedyne, co może zrobić w finale sztuki, to odejść z tego świata, po to, by gdzieś na antypodach protestować przeciwko próbnym wybuchom atomowym.
Lessing kreśli w swej sztuce moment duchowego przesilenia. Po pokoleniu twórców takiej czy innej rewolucji przychodzi pokolenie ich dzieci, które nie ma ochoty kontynuować Wielkiego Dzieła rodziców, tylko żyć po swojemu, z dala od ideologicznych batalii. Takich okresów – umownie to nazywając – rewolucji i restauracji było już w historii co niemiara. Lessing z wyraźnym dystansem pokazuje ludzi, którzy goniąc za ideologicznymi mirażami, tracą z oczu ludzi i rzeczywistość. Czy jednak jasno opowiada się po stronie tych, którzy chcą żyć zwyczajnie – tego nie byłbym pewien. Tytułowa teza, że „na początku był dom”, rzeczywistość idzie przed ideami, a przyziemne życie ma większą wartość niż ideologiczne rusztowania, jest podana dyskretnie. W końcu bezideowiec i sztywniak Sandy to postać prawie karykaturalna, skapcaniali byli rewolucjoniści, chcący spokoju, na pewno nie są wzorami do naśladowania, a ze sztubackiego buntu Tony’ego nic praktycznie nie wynika.
Jeśli prapremiera miała być sztuką z głębszym przesłaniem w tle, to nie wybrzmiewa ono z racji nazbyt szkicowej psychologii. Nie bez powodu Lessing w didaskaliach, oprócz tego, że trzyma się kurtyny i podziału na akty, tak często i precyzyjnie opisuje ustawienie postaci. Wyrażać się w tym miały przeróżne podskórne napięcia łączące bohaterów. W tekście te napięcia są wyczuwalne, ale w przedstawieniu o wiele mniej – wytwarzają je wokół siebie jedynie Myra i, w jakimś stopniu, Milly. Tak jak umowny stał się dom, w scenografii Marka Brauna zmieniony w lekką, półprzezroczystą konstrukcję, tak też umowne stają się postaci w momentach wyciemnień, gdy aktorzy na oczach widzów ustawiają się do odegrania kolejnej sceny. Albo psychologiczny realizm, albo figurki na planszy, przestawiane ręką reżysera (i niekiedy Tony’ego). Bez psychicznych napięć potencjał sztuki Lessing nie ujawnia się tak, jak mógłby. Taka lekcja teatralnej fizyki.

Teatr Wybrzeże w Gdańsku
Scena Kameralna w Sopocie
Na początku był dom Doris Lessing
tłumaczenie Małgorzata Semil
reżyseria Anna Augustynowicz
scenografia Marek Braun
kostiumy Wanda Kowalska
opracowanie muzyczne Jacek Wierzchowski
światło Krzysztof Sendke
premiera 28 października 2011

krytyk, poeta, stały współpracownik „Teatru”, dyrektor Biblioteki Miejskiej w Gdańsku.