2/2012

Sztuka życia (dialogi po polsku)

 

Obrazek ilustrujący tekst Sztuka życia (dialogi po polsku)

Oczywiście można o samochodach (kto tamte marki pamięta?), albo o polskim skundleniu (kto o nim zdoła zapomnieć?), albo o absurdach obyczajowych PRL-u (które już trzeba przypominać), albo o grach towarzyskich warszawsko-krakowskich (którymi żywią się socjety), albo nawet o zrozumieniach i niezrozumieniach wzajemnych literatów dwóch, co to się lubią osobowo, ale książkowo chyba już nie bardzo... Tematów ci tu multum, wytrzymać tylko trzeba pierwszą setkę stron, na których epistoły z samych popisów stylizacyjnych się składają, niektóre w językach obcych. Wytrzymać trzeba setkę drugą, gdzie utyskiwaniom na przaśność rodzimego życia kulturalnego nie ma końca. Dalej jest już z innej beczki.
Ciekawy wydaje się choćby ten wątek, w którym definiują oni sobie, każdy na własny użytek, rolę artysty i jego stosunki z bliźnimi na nowo układają. Mrożek, przeżywający początek, mającego trwać latami, kryzysu dojrzałości, z pozoru tylko powtarza swoje „nie chce mi się”, w istocie bowiem za każdym razem znajduje w sobie siłę posuwania tego wózka dalej, siłę tajemniczą i niejasną, rozumiejąc przy tym coraz wyraźniej, że mocy owej sekretny charakter należy do jej istoty, a więc i samo pisanie swoje coraz bardziej realizował będzie jako cofanie się do źródeł w poszukiwaniu zatraconego. Listy staną się wehikułem do takich podróży zdatnym znakomicie, toteż ich autor będzie je komponował niejako w miejsce esejów i filozoficznych traktatów, na które to gatunki bezpośrednio porwać się nie śmie. Widać, że jego włoskie odosobnienie od samego początku staje się dlań świadomie wybraną pustelnią, miejscem dojrzewania i nauki, gdzie uda mu się w skupieniu dokonać wewnętrznych rozrachunków; stan nie do osiągnięcia w Polsce ówczesnej, zarażonej konformizmem małej stabilizacji. Miejscami ton tych monologów staje się wręcz skrupulancki, ale dzięki temu spowiednik i penitent, pacjent i analityk w jednej osobie dociera do głębokich warstw swojej psycho-moralnej tożsamości; nie inaczej zresztą, niż czynią to bohaterowie jego powiastek i komedii, gdybyśmy tylko chcieli potraktować ich poważnie.
O poetyce wspominam tu nie przypadkiem, bo listy obu pisarzy znakomitym są też pretekstem do pogłębienia naszego (obaj narzekają na powierzchowność rodzimej krytyki) czytania tych, z pozoru łatwo przyswajalnych, autorów. Lem okazuje się filozofem, któremu w Polsce brak godnych partnerów do dyskusji; popularny, ale osamotniony, też uczyni sobie z domu swojego krakowskiego twierdzę i samotnię, konsekwentnie budując pełnię, summę swojej technologii ludzkiej kreatywności, która jako model wyobrażony obejmuje uniwersum, na miarę może tylko Miłosza czy Gombrowicza, takoż nie przynależnych w owym czasie do żadnej polskiej partii literackiej. Z kolei zatrzaśnięty w gorsecie satyryka Mrożek rozbija i zdejmuje z siebie ten półpancerzyk, od dawna już niepraktyczny, systematycznie i skutecznie; choć nie do końca, bo przyznając się przed sobą i do tej słabości, jaką jest brak odwagi przekroczenia pewnych emocjonalnych ograniczeń. A jednak jego poetyką stanie się etyka szczerości wobec siebie. I chociaż wciąż powtarza, że bycie pisarzem nie określa jego tożsamości, to przecie ten sam etyczny kodeks zastosuje do swoich życiowych i artystycznych wyborów.
Jego narzekania mogą irytować, ale są chyba symptomem moralnego zdrowia raczej niż dekadencji; Mrożek postanawia nie zaprzedać duszy: „Kiedy zobaczyłem małość, niepotrzebność, przypadkowość, niekonieczność i skończoność prostackiego mechanizmu, jakże już mogłem dalej”. I z tego samego źródła decyzja pisarska: „nie będzie tytana z tych także, co własnej rozpaczy nie potrafią dorzucić do innych ingrediencji, a tylko podawać ją będą na surowo, wołając przy tym, że bardzo smaczne i pożywne”. Mrożek, zadając sobie zadania twórcze, zdaje przy okazji egzamin z dojrzałości życiowej, i vice versa. Na pytanie: kim mam być, woli odpowiedzieć sobie sam, zamiast słuchać podszeptów krakowskiej akademii, bełkotu warszawskiej kawiarni, rechotu publiki w teatrach. Odpowiada już innym, obcym językiem: współczesnemu artyście nie tyle chce się, co wypada być dzisiaj tytanem bardziej niż kiedykolwiek! Dramatopisarz będzie zatem badał w sobie pokusy małości, żeby je z siebie, siłę mierząc na zamiary, wypleniać uparcie jak na poczciwego chłopa przystało; a mimowolnie przy tym stanie obok Słowackiego, Norwida, Wyspiańskiego, Brzozowskiego, Herberta, Karpowicza... I tak, stojąc obok tamtych, ten z listów wyłaniający się Mrożek staje się dziś bardziej osobowością niż autorem komedii.
Oto bowiem słabi i zagubieni oczekują przewodnika, jeśli nie artysta ich głód „pana” przejmie, to wezmą go z ochotą łobuzy od historii. „A pan, to taki przede wszystkim, co ma, ma swoje”. Nie tyle bowiem poczucie wielkości, co raczej odczucie jej braku, jej wielka potrzeba w Polaku się gnieździ. Czy zatem, aby ta nasza potrzeba wielkości nie jest przypadkiem rewersem wiecznej małości naszej? W postawach sarmackich pisarzy osobnych polski lęk przed małością przekształca się w powołanie do wysiłku budowania w sobie osoby przez poświęcenie się czemuś większemu od siebie samego. Dziś nie jest to już narodowa sprawa, polityczna rewolucja, zbawienie moralne Europy – dziś próba polega na realizowaniu pomysłu na siebie. Jeśli się nie uda, to przynajmniej ślad na sumieniu zostanie, że jakieś większe być musi, skoro się wyrzutami odcisnęło. Mrożek przeto biadoli po polsku, ale jego samokrytycyzm symptomem jest chyba wiary, której boi się wysłowić – że owa „swojość” pańska, choć bolesna, sama w sobie marna jest niczym nagniotek, ale z niej „swoiste” się wyłoni i może komuś wzorcem się stanie.
Proste? Zbyt proste. Bo wzorem czego właściwie miałaby być taka postawa heroizmu codziennego? Przegrywania! Żaden tam zachodni triumfalizm, żaden też tradycyjnie polski wybór między defetyzmem a desperacją; Mrożek wespół z Lemem całkiem nowy pomysł mają na sarmackie połączenie tryumfalizmu z fatalizmem: „Jeżeli coś robię, to być może przez to samo nadaję temu jakiś sens, udaremniam trochę daremność”. I nie jest to jakiś przypadek szczególnej mocy twórczej, raczej myśl wywiedziona z rozpoznania samej natury ludzkiej: „Wydaje mi się, że wciąż uporczywie szukamy sensu poza nami, gdzieś z zewnątrz, jednego a ukrytego, który by więc wystarczyło tylko odkryć, a tymczasem sens jest w naszych rękach, naszym sztucznym produktem”. Czyż nie tym właśnie zatrudniają się mędrkowie i prostaczkowie Mrożkowych sytuacji dialogicznych? Czyż nie są przy tym żałośni i heroiczni? Toż wypisz wymaluj – Polaczkowie przy szabli o wszechpospolitą rzecz walczą, kufle sobie na czerepach rozbijając. Ale wcześniej gośćmi byli witkacowskich saloników inteligenckich, walczyli o intensywność istnienia, wiedząc doskonale, że cała rzeczywistość od ich gry teatralnej zależy.
Lem z kolei umacnia się w swoim heroicznym pozbywaniu się złudzeń, które go o dziwo nie do nihilistycznej rezygnacji z wszelkiej woli prowadzi, ale właśnie każe jakby cięższą zbroję założyć, bo na absolutnej samodzielności samotnego indywiduum we wszechświecie się oprzeć. „Kisiel – powiada – który mamy w głowie działa w ten sposób, ażebyśmy dążyli do czegoś; ciśnienie warunków nadaje tendencji tej kierunek i kształt oraz złudne wrażenie, że trzeba się od owych warunków wyzwolić i że na tym polega zadanie”. Artysta ma w tym udział szczególny, do niego bowiem należy wyszukiwanie zadań; cóż, że fikcyjnych, skoro tej fikcji linijki biegną (jakim cudem?) równolegle do szlaków żywotów poszczególnych. Jeden z naszych najoryginalniejszych pisarzy-filozofów stworzy więc nie tylko opowieści, ale i naukę o nich, nie tylko świat wymyśli, ale i kontekst rozumienia tegoż. Tytan zaiste! Kiedy jednak wyniesie nad artystyczną kreację myślenie naukowe, napotka na zdecydowany opór przyjaciela. Rozpocznie się wówczas fascynująca dyskusja na tematy „zasadnicze”, nie spotykana w piśmiennictwie naszym od czasu przedwojennych polemik Irzykowskiego, Witkiewicza, Peipera.
Autor fantastyczno-naukowych powieści widzi w sztuce narzędzie poznania, od nauki wszakże słabsze, komunikatywnością tylko ją przerastające. Autor komedii postrzega to jako swoistą dyktaturę scjentyzmu, która zamyka człowieka w jego własnym schronie. „Nauka, która jest tylko poznaniem – rozumuje dramaturg – z tego domku ma prawo i obowiązek nie wychodzić, ale sztuka musi. [...] Być może ratio jest naszym jedynym narzędziem poznania, na które jesteśmy skazani [...]. Niemniej byłoby chyba nadużyciem utożsamianie narzędzia z materiałem [...]. Jeżeli sztuka znalazła się w takiej sytuacji, że dalej ani kroku, to pośrednio jest w tym wina nauki. Bo sztuka, ulegając stylowi powszechnemu, zabrała się do wymierzania sprawiedliwości widzialnemu światu”. Tym samym, dodajmy, zrezygnowała z właściwego sobie powołania – badania obszarów, które widzialne nie są, ale ich obecności zignorować nie sposób. I tak dalej i dalej, epistoły piszą im się coraz poważniejsze...
W ówczesnej Polsce debata o zadaniach i korzeniach sztuki naszych czasów mogła odbyć się wyłącznie na gruncie prywatnej korespondencji, i nie było to tylko zasługą cenzury... W listach do siebie obaj panowie pozwalają sobie na emigrację wewnętrzną, która pozwala im wzajemnie wspierać się w duchowym rozwoju. Dość zauważyć, jak posługują się negatywnym przykładem Iredyńskiego i jak konfrontują się z Gombrowiczem – dwoma biegunami autokreacji. Ciekawe zresztą, że to właśnie autokreacja stała się metodą wyzwalania się pisarza polskiego z opresyjnych form lokalnego upupienia. To bowiem swoista dyktatura rynku idei, nie zaś polityczna opresja, zdaje się ograniczać, deprymować i wykluczać oryginalność, tym sposobem degradując rodzimą kulturę do poziomu wiecznego naśladownictwa. Autokreacja okazuje się sposobem na odrzucenie faustycznej pokusy, pomaga wymagać od siebie. „Siadać i pisać tylko po to, żeby mi na koniec wyszło to, co od początku wiem, że mi wyskoczy, to owszem miłe, jak rozwiązywanie krzyżówki, albo inne jakieś majsterkowanie, ale gdzie tu moja wielka przyjemność? A także, gdzie tutaj sztuka, która jest czymś więcej niż tylko mechaniczną zabawką?” Bo co w istocie ogranicza ambitnego pisarza polskiego? „Mali ludzie, małe sprawy” – streszcza Lem z Krakowa Mrożkowi w Paryżu krajowe dramaty, ten zaś mu odpowiada: „wiadomo, że literatura nasza nigdy wprost o zasadniczych sprawach nie mówiła, czyli nigdzie myśl nie była, jawnie i wprost, jej tematem, tylko zawsze chwyty”. Nie słyszę w tym tonu zadęcia i pychy artysty, słyszę ludzki wymiar godności pisania jako niepoprzestawania na łatwym.
Ten horacjański, etyczny wymiar twórczości stoi, o dziwo pewnie, na gruncie... absolutnej niewiary, fundamentalnej bezzałożeniowości; jest przeto na wskroś nowoczesny, może nawet bardziej niż ów pragmatyzm (bydlęcy, powiedziałby Witkiewicz) społeczeństw radykalniej od naszego postępowych. Obaj pisarze zdają sobie doskonale sprawę (w latach sześćdziesiątych!), że radosny rechot na gruzach wyczerpał swoją pocieszającą energię i że czas na „scalenie, ale inne niż to, które było przed rozbijaniem, bo do tamtego nie ma powrotu po rozbijaniu”. Rozbiciu zaś uległy wszelkie konstrukcje wspierające ludzkie wahania. „Człowiek jest sam z sobą” – powie wreszcie Mrożek, przenosząc całe rozumowanie na poziom ontologicznej interpretacji cywilizacji, znowu dopisując się do tej oryginalnie sarmackiej linii filozofowania o historii: od Irzykowskiego i Witkacego, przez Koniecznego i Znanieckiego, do Kołakowskiego i Miłosza przynajmniej.
Tej samej, którą znajdziemy we wszystkich bodaj jego dramatach, będących interpretacją międzyludzkiego w skali nie głębszej może, ale za to w swojej różnorodności szerszej od tego, co udało się opisać Gombrowiczowi. Owo zamknięcie w sobie i skazanie na siebie współczesnego człowieka pozwala w końcu uzasadnić dialektyczny hermetyzm Mrożkowych par scenicznych, ich dialogiczne związanie w wewnętrzny monolog nieubłaganie logicznego umysłu, który nie umie ani na chwilę spojrzeć poza ustawione do wewnątrz lusterka, bo nie spodziewa się poza sobą żadnego punktu oparcia. „Ogólnie biorąc, człowiek został sam na placu, zostawszy sam, stracił dialektyczność”. Samotność człowieka nowoczesnego to zatem nie stan odczarowania, czyli błogostan deziluzji, to właśnie zaczarowanie jeszcze większe – sobą samym. „Tak więc człowiek wie, że wszystko, nawet to, co od niego większe, co go przerasta, jest jego, od niego pochodzi. [...] Jakże może więc szanować, brać poważnie historię, naturę i co tam jeszcze. I jakże namiętność jest możliwa [...]. Nie do pomyślenia jest bowiem namiętność onanisty. Namiętność jest przecież wyrazem napięcia między człowiekiem a kimś czy czymś, co tym człowiekiem nie jest. [...] A wiadomo, że bez namiętności nie ma wielu rzeczy i także gdzieś nie ma literatury”.
Słowem: artysta ma nas nauczyć tego, czym sam jest – bycia twórczym. Dlatego artysta współczesny bardziej jest w siebie zapatrzony, ale zarazem ku innym pojedynczym bezpośrednio wychylony – twarzą swoją w twarz bliźniego. Taki artysta nie opisuje świata, wystawia siebie, demonstrując człowieka, na którym świat się odcisnął. Toteż Mrożek będzie uciekał w samotność i milczenie, przyzna jednak: „Mimo najszczerszych chęci nie mogę zaprzeczyć istnieniu międzyludzkiego, żyję zanurzony w morzu międzyludzkiego, będąc jednocześnie nieubłaganie osobistym”. Dlatego literaturę zdefiniuje jako „funkcję tej właśnie relacji: jeden plus reszta”, a jej zadanie: „przekazanie drugiemu samej, choćby gołej, świadomości o istnieniu tego napięcia”. Program personalistyczny prześwituje spod tych twierdzeń wyraziście, aż chciałoby się powiedzieć: republikańska solidarność indywiduów jest politycznym wyznaniem Mrożka, do tego zaś dochodzi wyraźnie konserwatywna wizja rozwoju jako nawarstwiającej się tradycji. Nieodległy to pomysł od praktykowania republikańskich cnót przez obywateli dawnej Sarmacji i nieobcy poglądom poety Adama z jego wykładów paryskich, i zaskakująco bliski wykładom krakowskim księdza Tischnera.
Coraz wyraźniej i coraz wyraziściej się robi w miarę jak listy się nawarstwiają. Wyraźność zdaje się w końcu celem i rysem głównym estetyki autora Emigrantów; wyraźność bowiem zdaje się łączyć estetykę z etyką węzłem uczciwości. Uczciwość zaś to cecha człowiecza w człowieku, który i złym, i dobrym być może niejako instynktownie, ale już szczerym i przyzwoitym tylko przez zdolność swoją do sztuczności – sztukę życia komponując. „Po prostu wyraźność jest to nic innego jak tylko odczucie, że człowiek posunął się dość daleko w daną stronę w ogólnym procesie uczłowieczania natury, zwyciężył znaczniej w walce z niciowatą kupą nieforemnego bytu”. Człowiek – czyli ja.

autor Sławomir Mrożek, Stanisław Lem
tytuł Listy
wydawca Wydawnictwo Literackie
miejsce i rok Kraków 2011

poeta, dramatopisarz, badacz literatury, wykładowca na Wydziale Polonistyki UJ.