2/2012
Zyta Rudzka

Zuzanna Waś

Budka lęgowa

Zwijała się jak podpalony papier. Całował ją. Otwierał usta, przywierał językiem do sklepienia nosa, śladu po trądziku, linii żuchwy. Ruch z prawa do lewa, od jednego ucha do drugiego płatka. Zmęczył się, znieruchomiał, uspokajał puls. Pogładził ją po włosach, gest miał coś z kołysanki. Łagodnej, usypiającej, nagle podszytej strachem przed spaniem. Uśmiechnął się. Nie odwzajemniła grymasu. Twarz tylko oblała się mlekiem.
Ta, która wypatrzyła go sobie, uwiodła, poślubiła, kazała się rozpieszczać, teraz go porzucała. Zakładała płaszcz i wtedy, kiedy niezgrabnie wpuszczała rękę w tunel rękawa, ponownie objęła go wzrokiem. Spojrzenie było nieprzypisane ani miejscu, ani czasowi, w którym byli. Był pewien, pozostał dla niej niewidoczny. W myślach jest z tamtym, biegają po trawniku przyprószonym śniegiem, ślizgają po murawie, po błocie. Wreszcie ona pokłada się ze śmiechu, rozkładając oszronione podbrzusze. Przyzwala, by ją rozbierał, w zwolnionym tempie, z gracją i uwielbieniem, i już za moment szybko, zachłannie, nie bacząc na mróz i przechodniów.
To wspomnienie wydobywał z żony. Jej nieobecność była lepka od tamtego młodzika. Jej milczenie dyktowało mu fantazje, których chciał i których się wypierał. Ale wciąż tu była. Stała w przedpokoju jak na peronie. Niecierpliwie, w znużeniu gubiła swój zapach. Od tygodni każdy gest wynosił ją z tego adresu, znikała gwałtowniej niż linie papilarne na gorącym fajansie filiżanki, szybciej niż rysa na skórzanej walizce, kiedy pociąga się ją poślinionym palcem.
Przez moment, wyczuł to wahanie, zastanawiała się, czy owinąć szyję kołnierzem. Wtedy uklęknął przed nią. Na dwa kolana. Ślina mu ciekła. Po brodzie. Po grdyce. Obchodził ją, skomląc. Na czworakach, jak ślepiec, który coś zgubił, obmacywał ziemię otwartymi dłońmi. Brał w garście jej łydki. Jeszcze raz. Jeszcze raz. W uścisku nie było kochanka, nie było mężczyzny, był dla niej jak sprzedawca obuwia, obmacuje, by sprawdzić, czy cholewa dobrze leży. Był starym pucybutem, co żebrze o chwilę znieruchomienia, by mógł czynić swoją powinność.
Pochlebił jej swoim płaczem, znudzona przestępowała z nogi na nogę, nakazując mu tym, by nie przestawał, by jej dawał choć tę przyjemność. Lustro w przedpokoju obejmowało jego twarz przytuloną do kozaków, wyglądał tak, jakby nie miał ciała, tylko głowa z szafotu potoczyła się pod jej stopy, a ona przyłożyła mu obcas do czoła, w sam środek lejka w skórze.
Już raz tak przy niej klęczał, z ustami na jej butach, dwa lata temu, ciąża nie mogła być widoczna, ale kiedy uniósł głowę, w wyobraźni zobaczył opiętą sukienkę. Oddychała płytko, szybko, ptasio.
Teraz nie słyszał jej oddechu, wydawała się bez niego obywać. Twarz miała półsenną, inną niż wtedy, zmęczoną i pozornie obojętną, jak zawsze po przedstawieniu, kiedy wracali z teatru, a ona niespiesznie wypytywała go, jaka dzisiaj była, czy widownia reagowała, czy dobrze płakała, bo wydawało jej się, że zawsze zbyt allegretto niż moderato, tak jak zakładała. Podrzucała mu jego określenia. Dumna, lubiła akcentować to, że jest żoną kompozytora. Jeszcze wczoraj pochyliła się nad jego ramieniem nad roboczą partyturą i zaświergoliła z zachwytu. A teraz, już bez treli, oswobodziła but z jego objęć, nie bez trudu, mocno ją trzymał. Odstąpiła, wierzgając, wtedy podskoczył pod ścianę, oprawki zsunęły mu się z nosa, oczy wydawały się być wypełnione kleistą mazią. Usta pozostawały ruchliwe, rozsadzały twarz. Mówił, jakby milczał. Bezgłośnie, z trudem upychał słowa pomiędzy kolejnymi haustami powietrza.
Potem nałożyła czapę, chwilę grzebała w kieszeni kurtki, aż wyciągnęła szminkę, malowała się ociężale, jakby powietrze stawiało opór ręce, jakby w jej umyśle warzył się jeszcze inny scenariusz. Na bezdechu schyliła się po torby, zgięła się lekko, podobnie jak do ukłonów, jak do oklasków po przedstawieniu, z miną nieobecną, w letargu.
Został sam. Spocony, zmurszały, w za dużych spodniach, ściągniętych paskiem powyżej szlufek. Szorstka szczecina podbródka. Dłonie twarde, ciężkie, prawie czarne, niby wypełnione ziemią. Słuchał, schodziła ze schodów, jakby stąpała po czarnych klawiszach.
Portfel, zapomniała go, natknął się na niego kilka tygodni później, szukając szalika. W środku był bilet, rachunek i zapis USG, stary, sprzed dwóch lat. Jedyne zdjęcie ich infanta. Dziewiąty tydzień królowania. Ostatni przed gilotyną. Podjechali pod nią taksówką, jedno przy drugim, wtuleni. Kto kogo prowadził? Kto wyszukał kata w Internecie? Nie chciał przypomnienia. Poszedł do kuchni. Wyrzucił wszystko do kosza, kołnierz, portfel, całą zawartość. Wracał na fotel przed telewizor. Nagle chromy. Jak Jakub po rozmowie z Bogiem.

pisarka, scenarzystka filmów o sztuce, psycholog.