2/2012

W drodze do Polski

Rewizor Marka Fiedora jest refleksją nad ostatnim ćwierćwieczem polskiej historii w całym jej politycznym, społecznym i duchowym skomplikowaniu.

Obrazek ilustrujący tekst W drodze do Polski

fot. Magda Hueckel

Marek Fiedor w kluczowym momencie łódzkiego Rewizora każe aktorom śpiewać Don’t worry, be happy. Ta skromna pochwała optymizmu, nawołująca do akceptacji życiowych niepowodzeń, w pokomunistycznych krajach tuż po transformacji nabrała swoistego znaczenia. Piosenka Bobby’ego McFerrina, której wideoklip nadawany był przez odkrywaną wówczas stację MTV, przeszła do polskiej potoczności jako metafora społecznego lekkoduchostwa, zmęczenia buntem, tęsknoty za stabilnością i szczęściem. W adaptacji Fiedora to naddane interludium przypada między czwartym a piątym aktem tekstu Gogola. Właśnie wyjechał Chlestakow, wiadomość o jego zaręczynach z córką Horodniczego wprawia bohaterów w euforię. Pod łaską „petersburskiego urzędnika” ma być im już tylko dobrze i, co zrozumiałe, są uskrzydleni tą obietnicą odmiany losu. „Jakie z nas ptaszki będą, jak wysoko fruniemy” – marzy Horodniczy. To gorzka diagnoza, jedyne bowiem, co w łódzkim przedstawieniu faktycznie ulegnie zmianie, to meble.
Przez pierwszą część spektaklu tył sceny wyściełany jest roboczą folią, gdzieś stoi drabina, po podłodze walają się puszki po farbie. Niby są tu zewnętrzne oznaki remontu, zmiana jakby wisiała w powietrzu, ale nikt nie pali się do pracy. Wygląda to jakby robociznę zarzucono miesiące temu. Z braku funduszy, z niedbalstwa – nie wiadomo. Tym, co tam mieszkają, musi być trudno o poczucie stabilności i bezpieczeństwa. W pierwszej sekwencji Horodniczy (Mariusz Jakus) siedzi przy stole w starym szlafroku, skulony, zakrywa twarz – może jest śmiertelnie zmęczony, może dręczy go upiorny kac. Ocknie się dopiero na wieść o przybyciu ważnego urzędnika ze stolicy. Jego żona (Milena Lisiecka) i córka (Iwona Drożdż-Rybińska) siedzą na kanapie, nie będą się mieszać w męskie sprawy. Przeglądają kobiecą prasę, czasem w kłótni wymsknie im się jakiś okruch prawdy o przykrym świecie („Czemu jesteś taka?”, „Bo tak mnie sobie wychowałaś”).
To świat, którego refleksu można by szukać w sitcomach pokroju Kiepskich. Jest tu menażeria postaci, z których łatwo się śmiać, bo prowincjonalnie ubrani, prowincjonalnie się wysławiają i myślą, i – podobnie jak bohaterowie polskiego serialu – uciekają przed światem w telewizję. Stara unitra, przed którą przesiadują, pozwala nie tylko zorientować się w czasie historycznym, o którym opowiada Fiedor. Mówi też coś o wewnętrznej kondycji jego bohaterów: telewizor co rusz rzuca na nich blade, szarawe światło. Tak zastajemy tę prowincję, o której trafnie napisano w programie spektaklu, że jest „mentalna raczej niż geograficzna”.
Tu też przyjeżdża Chlestakow, przypadkowy podlotek z miasta, ubrany – jak chciał tego Gogol – „według mody”. Jego współcześnie skrojony garnitur i białe adidasy dobrze pasują do prowincjonalnego wyobrażenia o kimś, kto przyjechał z Zachodu, czy może – ze stolicy. Dobra była intuicja reżysera, żeby w tej roli obsadzić absolwenta łódzkiej PWSFTviT, Marcina Łuczaka. Ten aktor o wątłej, chłopięcej posturze jest zaskakującym partnerem dla starszego o ćwierć wieku Jakusa, najczęściej grywającego twardzieli i wykolejeńców. Mądrze obsadzony Rewizor, poprzez relację Chlestakowa i Horodniczego, często stawał się okazją do opowiedzenia o relacji aktorskich pokoleń. Tak jest i tym razem, choć to nie sedno roli Łuczaka.
Fiedor zobaczył w Chlestakowie przybysza rozbudzającego palącą tęsknotę za zmianą, ale niezdolnego do jej przeprowadzenia, bo człowieka złej woli, manipulatora i kłamcę. Kiedy naużywawszy się na koszt mieszkańców miasteczka, prosi dla hecy o rękę Marii, Dmuchanowscy wymieniają starą unitrę na luksusową plazmę, a komunistyczne buble wypierają w głąb sceny. Zza roboczej folii wyłania się symboliczne złomowisko – fragment maski małego fiata, pralka Frania, gierkowska meblościanka. Ten śmietnik czasu nierozliczonego widoczny jest do końca spektaklu jak cień za plecami bohaterów, którzy próżnie śpiewając Don’t worry, be happy, wpędzają się w okrutną śmieszność. Co prawda zmieniły się meble, ale prowincja nie zmieniła się od tego w Petersburg.
Finałowy lament Horodniczego to skarga oszukanego człowieka, który uprzytamnia sobie swoją kondycję. W tym przejmującym monologu Mariusz Jakus zdejmuje sitcomową „maskę”, jego słowa brzmią boleśnie, bezpośrednio, a już słynne zdanie o śmiechu wypowiada wprost do publiczności. Z czego się śmiejecie, mieszkacie w tym bagnie tak samo jak ja – zdaje się mówić, jakby jego anagnorisis dotyczyło jakiejś prawdy o współczesnych Polakach. Czyli czego właściwie? Fiedor na pytanie o nasz narodowy problem odpowiada mocną metaforą. W finałowej niemej scenie pokazuje nam bohaterów wpatrzonych w plazmę. Rzuca ona na nich bladoszare światło, identyczne jak to z telewizora unitra.
Fiedor, niemal nie naruszając fabularnej tkanki Rewizora, przeprowadza interpretację tekstu, której sednem jest refleksja nad ostatnim ćwierćwieczem polskiej historii w całym jej politycznym, społecznym i duchowym skomplikowaniu. Reżyser przyjmuje jedno zasadnicze założenie aktualizujące dramat: sceny poprzedzające wyjazd Chlestakowa przenosi w czas schyłku komunizmu w Polsce, zaś od momentu jego zniknięcia rozpoczyna się ustrojowa przemiana. Gogol świetnie nadaje się do podobnych zabiegów i Fiedor nie jest pierwszym, który na to wpadł. Jego Rewizor staje się ważką i odważną opowieścią o transformacji, która, jak wynika z lektury dramatu, musi być niespełniona, skazana na przegraną.
Zastanawia, że łódzki spektakl, dobrze przyjęty przez krytykę, nie wzbudził żadnych kontrowersji. Czy świadczy to o kryzysie teatru, który nie jest już zdolny do prawdziwej prowokacji – trudno wyrokować. Czemu więc nikt nie wznosi krzyku oburzenia? Może dlatego, że Fiedor skojarzył przyjazd Chlestakowa z ustrojowymi przemianami kilkanaście lat po Zbigniewie Herbercie, którego w latach dziewięćdziesiątych szykanowano za krytyczne wypowiedzi dotyczące Okrągłego Stołu. „Lubię w pisaniu i w każdej innej działalności – mówił Herbert w niesłynnym filmie Jerzego Zalewskiego Obywatel poeta – rzeczy, które mają swój początek, środek i koniec. Otóż ja nie wiem, co można uważać za początek nowej Polski”. W Rewizorze nie pada podobne zdanie, bo Fiedor w swojej adaptacji idzie wiernie za tekstem Gogola. Ale w spektaklu widzimy początek nowego świata. Jego fundamentem jest kłamstwo, fasada, pozór.
W Rewizorze Fiedora jest także ton lokalny. Ciężko zresztą byłoby go uniknąć, wystawiając dramat, w którym aż dziewięć razy pada słowo „stolica”, brzmiące w Łodzi dość szczególne. Jeden z głównych wątków dramatu, opozycję stolica – prowincja, Fiedor wykorzystuje, by opowiedzieć o szczególnej grupie łodzian, którzy rozczarowani warunkami życia w rodzinnym mieście, wyjeżdżają do Warszawy – w pogoni za lepszą pracą. Refleksem tego społecznego zjawiska są w spektaklu tęskne pieśni, których motywem jest podróż, śpiewane przez chór obywateli, wyglądający jak kółko muzyczne z prowincjonalnego domu kultury.
Sam Chlestakow przyjeżdża właśnie „ze stolicy”. Przychodzą do niego obywatele, aby poskarżyć się na podłe warunki życia w mieście. Naiwnie mylą stołecznego urzędnika z gnojkiem w „wielkomiejskich” adidasach – przedstawicielem tak zwanej młodej warszawki. Ich zarzuty są jednak poważne. Fiedor każe nam długo słuchać skarg „na Horodniczego” i „żeby Horodniczemu Bóg najgorsze zesłał”. Ale i tu zaufał Gogolowi. Niczego zewnętrznie nie zaktualizował, a oko właściwie puściło mu się samo. Bo te skargi wypowiedziane przez łódzkich aktorów brzmią szczególnie. Słuchając ich, trudno nie wspomnieć wydarzeń, które rozgrywały się tu w ostatnim czasie: wyprowadzki festiwalu Camerimage do Bydgoszczy, likwidacji Festiwalu Dialogu Czterech Kultur, odebrania Zbigniewowi Brzozie dyrekcji Teatru Nowego, kryzysu Łódzkich Spotkań Teatralnych, czy sromotnej porażki łodzian w wyścigu o tytuł Europejskiej Stolicy Kultury. Mieszkańcy tego miasta rzeczywiście mają kilka powodów do skarg i dobrze, że ten chór obywateli zaśpiewał właśnie tutaj.
Fiedor nie odżegnuje się od samego teatru, nie gubi gogolowskiej uniwersalności i ducha, ale wie też doskonale, po co nam dziś w Polsce Rewizor. A ponieważ zdaje się wierzyć w bystrość swoich widzów, nie urządza scenicznej pikiety, tylko językiem teatru opowiada o społecznym, politycznym i duchowym „tu i teraz”. Wbrew temu, że tak „tradycyjnych”, „dobrze skrojonych” przedstawień nie zwykło się dziś rozumieć w kategoriach obywatelskiego głosu. Dlatego chętnie zobaczyłbym ten spektakl na którymś z ogólnopolskich festiwali, gdzie z pewnością czytelniejsza byłaby jego historiozoficzna wymowa. Czy jednak na tyle czytelna, abyśmy poczuli bliskość Rewizora?

Teatr im. Stefana Jaracza w Łodzi
Rewizor Mikołaja Gogola
adaptacja i reżyseria Marek Fiedor
scenografia Monika Jaworowska
światła Bartłomiej Dębowski
muzyka Tomasz Hynek
premiera 12 listopada 2011

krytyk teatralny, w redakcji „Teatru” od 2012 roku.