2/2012

Na huśtawce

Ewa Dałkowska to „chmurno-szalona dziewczyna, i krucha, delikatna aktorka o wielkich możliwościach” – pisała przed laty Agnieszka Osiecka. Ta chmurno-szalona dziewczyna gra właśnie Gonerylę w Opowieściach afrykańskich według Szekspira Krzysztofa Warlikowskiego.

Obrazek ilustrujący tekst Na huśtawce

Marta Ankiersztejn

Dałkowska to wewnętrzny spokój i wesołe rozbrykanie. W Opowieściach afrykańskich, przedstawieniu moim zdaniem nieudanym, nawet jako nagie, śniące ciało wydaje się ironiczna. Jest wewnątrz pokazywanej historii i jednocześnie obok niej.
Dzięki spotkaniu z Krzysztofem Warlikowskim zawodowe życie aktorki nabrało nowego tempa. Jest gwiazdą Nowego Teatru, a obok Stanisławy Celińskiej czy Zygmunta Malanowicza wnosi do teamu Warlikowskiego doświadczenie i tradycję wynikającą ze spotkań z innymi wielkimi twórcami teatru i kina.
„Zaczęło się od zastępstwa za Staszkę Celińską w Dybuku. Na festiwalu w Edynburgu Warlikowski powiedział mi: »Oni chcą, żebyś z nami była«. Zostałam. Wiem, że jestem trochę inna od pozostałych członków zespołu, ale to tylko pomaga. Dla nich jestem trochę przybyszem z innego świata. Zdecydowanie bardziej zdroworozsądkowa niż szalona. Nie lubię zatracać się w niczym, również w rolach. Wolę uważnie słuchać. Na szczęście to, co ma do powiedzenia Krzysztof Warlikowski, bywa fascynujące. Czasami aż za bardzo”.
Dałkowska nie jest jednak w Nowym samotną wyspą.
„Bardzo się przyjaźnimy. Odkąd wzięłam udział w komitecie honorowym prezydenta Lecha Kaczyńskiego, mam na czole naklejkę »PiSówy«, ale im to nie przeszkadza. Czasami ktoś niegroźnie zażartuje na ten temat. I tyle. Życie to jedno, sztuka drugie. Podczas zagranicznych wyjazdów spędzamy razem czas. Zwiedzamy muzea, pijemy wino, czasami tańczymy. Jest fajnie. Odmłodniałam”.
Najwybitniejszą teatralną kreacją Dałkowskiej w ostatnich latach była Elizabeth Costello, tytułowa bohaterka powieści J.M. Coetzeego w Końcu Warlikowskiego. Bohaterka Dałkowskiej stoi u wrót nieba. Jednak nie jest w stanie przekroczyć progu raju. Zmęczona outsiderka – czeka. Nie wierzy w religię, wierzy w sens. Czekanie jest również sensem. Transgresją, zgodą na nowe otwarcie.
Costello odpiera żądania Strażnika (Marek Kalita) domagającego się wyznania wiary. Trochę jak w świecie Kafki kobieta pisze biurokratyczne deklaracje, czekając na ich rozpatrzenie. Być może potrwa to dzień, albo sto lat. Bez znaczenia. Czas uległ erozji, przestał znaczyć. Mieszkająca wspólnie z Elizabeth prosta sprzątaczka polskiego pochodzenia (Stanisława Celińska), pomiędzy zjedzeniem jajka na twardo a zanuceniem tematu z filmu Felliniego, zarazi współlokatorkę uśmiechem czekającego. Stukanie do nieba bram to również odkrywanie w sobie mocy codzienności.
W tym sensie tytułowy Koniec nie brzmi wcale rozpaczliwie. Elizabeth Costello, jak wielu innym śmiertelnikom, nie został dany dar wiary. Ale moment przejścia bohaterki ze stanu życia w bezczasowy letarg jest również wartościowy. Elizabeth ociera pot z czoła. Wśród widzów dostrzega innych zmęczonych wędrowców. Mówi nam: wasza udręka wkrótce się skończy. Nie łudźcie się, że finał będzie początkiem. Chodzi o walkę w czekaniu. Na coś. Kogoś.
Dałkowska: „Warlikowski przyszedł do mnie w idealnym momencie. Trochę już powątpiewałam, że spotkam w teatrze artystę, któremu będę mogła zawierzyć w stu procentach. Pracując z Krzysztofem, czuję się bezpiecznie. Nawet jeżeli decydujemy się na kontrowersyjne pomysły, zawsze wiem, co za tym stoi, jakie są intuicje i myśli reżysera. Poza tym, w stosunku do wszystkich aktorów, Warlikowski jest delikatny i taktowny, co oczywiście nie jest regułą. On nas czaruje”.

*
Do zespołu Krzysztofa Warlikowskiego Dałkowska trafiła wprawdzie z Teatru Powszechnego, z którym była wcześniej związana przez wiele lat, jednak już na początku poprzedniej dekady, w 2001 roku, zagrała gościnnie Elsę w głośnej Uroczystości w reżyserii Grzegorza Jarzyny. W Rozmaitościach tworzył wówczas również Warlikowski.
„Od razu mi się tam spodobało. Naprawdę nie ma żadnej przesady w stwierdzeniu, że w Rozmaitościach czy w Nowym czuję się jak na początku kariery w Powszechnym, za dyrekcji Zygmunta Hübnera. Chodzi przede wszystkim o namiętny stosunek do pracy, dobrze rozumiane ambicje, ale także świetną atmosferę w zespole. Wszystko razem”.
W tym samym, 2001 roku, w Teatrze Powszechnym znakomicie zagrała w Prezydentkach Wernera Schwaba w reżyserii Grzegorza Wiśniewskiego. Dałkowska była Maryjką. Świętą czyścicielką gówna, specjalistką w dezynfekowaniu toalet i w pucowaniu duszy, doznającą w tym akcie mistycznych oraz, do pewnego stopnia, erotycznych rozkoszy. Moim zdaniem, to właśnie niepozorna Maryjka najpełniej zapowiadała późniejsze kreacje Dałkowskiej w teatrze Krzysztofa Warlikowskiego. Aktorka stworzyła wówczas emblematyczny typ istoty ułomnej, nieco upośledzonej (psychicznie lub emocjonalnie), która jednak desperacko walczy: nie tyle o rozgrzeszenie ze strony widza, co o uwznioślenie wszystkich swoich desperackich kroków.
Czekanie Elizabeth staje się wówczas somnambulicznym snem, a ubrudzone ekskrementami dłonie Maryjki antycypują męczeńską ofiarę. Ostateczne uwolnienie od gównianego życia.
W niedocenionym spektaklu w reżyserii Michała Kotańskiego Przed odejściem w stan spoczynku Bernharda (2010), zagranym gościnnie w Teatrze Studio, Dałkowska gra Werę – pięknie wystrojoną, obłudną Austriaczkę, potajemnie fetującą kolejne rocznice urodzin Himmlera; inteligentną mieszczkę, chroniącą własne zakłamanie niczym najświętszą relikwię.
Wera, pozornie tak różna od Maryjki czy Costello, pod pewnymi względami przypomina tamte postaci. To tajemnica osobowości aktorki wynikająca nie tyle z nienagannego warsztatu, co z właściwości psychofizycznych. Dałkowska posiadła w aktorstwie cechę szczególną i w polskim teatrze właściwie unikatową. W granych przez nią postaciach doszukujemy się nie tyle jasnego tonu, co uśmiechu. Nie szyderczego, nie knajackiego. Chodzi o nerwowy chichocik.
Wera jest hipokrytką, Maryjka istotą psychicznie okaleczoną, Costello wyemancypowaną outsiderką z życia. A jednak każda z tych kobiet, dotykając na różny sposób kwestii fundamentalnych, spraw ostatecznych – życia lub śmierci, Boga i szatana – nosi paradoksalny, niesprzeciwiający się przecież literze dramatu, wdzięk, poczucie humoru, swoiste rozbrykanie.

*
Najnowsze, szeroko komentowane kreacje Ewy Dałkowskiej do pewnego stopnia przesłoniły wcześniejszy dorobek aktorki. A przecież w teatralnej biografii Dałkowskiej nie było nigdy długich zawodowych przestojów i pauz.
Jej droga do aktorstwa była nieco dłuższa niż rówieśników. Najpierw studiowała polonistykę na Uniwersytecie Wrocławskim, do warszawskiej PWST przeniosła się po dwóch latach spędzonych w Krakowie.
Jeszcze w szkole teatralnej, w dyplomowych Aktach w reżyserii Jerzego Jarockiego (1972), nie zginęła u boku Joanny Żółkowskiej, Krzysztofa Kolbergera, Marka Kondrata, Jerzego Radziwiłowicza, Jadwigi Jankowskiej-Cieślak i Ryszarda Majora.
„Dzisiaj ta lista wygląda nawet trochę za dobrze, ale wówczas wcale nie uważano nas za szczególnie wybitny rocznik. Słyszałam – są dobrzy, ale na pewno nie tacy świetni jak studenci, którzy właśnie kończyli uczelnię, oraz nie tak pracowici jak ci, którzy studiują rok niżej”.
Na początku lat siedemdziesiątych ubiegłego wieku, razem z grupą kolegów, absolwentów warszawskiej PWST, m.in. z Markiem Kondratem i Krzysztofem Kolbergerem, Dałkowska została zaangażowana do Teatru Śląskiego w Katowicach, którego dyrekcję obejmował wówczas Ignacy Gogolewski, jej ukochany profesor na uczelni.
Młoda, przebojowa dziewczyna szybko została zauważona i doceniona. Zagrała m.in. Abigail w Czarownicach z Salem Millera w reżyserii Lecha Wojciechowskiego (1973), kota Behemota w Czarnej magii według Mistrza i Małgorzaty Bułhakowa w inscenizacji Piotra Paradowskiego (1973), zebrała świetne recenzje za kreację Racheli w Weselu Wyspiańskiego w reżyserii Zbigniewa Bogdańskiego. Krytycy pisali o szlachetnym rysunku postaci, subtelności środków wyrazu. Rachela Dałkowskiej nie była wcale histeryczna i egzaltowana, za to w pełni świadoma daremności własnych, niedopasowanych aspiracji.
Po dwóch sezonach spędzonych w Katowicach Dałkowska przeniosła się do Warszawy, do Teatru Powszechnego prowadzonego przez Zygmunta Hübnera. Spędziła w tym miejscu trzydzieści cztery lata, stając się jedną z aktorskich wizytówek sceny.
Była ulubioną artystką Hübnera, w jego przedstawieniach zagrała m.in. Annę Oakley w Buffalo Billu Arthura Kopita (1975), Matkę Felicytę w Upadku Nordahla Griega (1982), Ingun w Obcych bliskich Gudmundura Steinssona (1986) i Madge w Garderobianym Ronalda Harwooda (1986).
„Hübner to wciąż najważniejsze nazwisko w mojej karierze. Bardzo wiele mu zawdzięczam. To spotkanie było otrzeźwieniem. Rozedrgana, rozemocjonowana i ambitna, chciałam mieć wszystko natychmiast. Hübner mądrze studził zapały. Nie był reżyserskim wizjonerem w najprostszym znaczeniu tego słowa. Do każdej pracy podchodził z pokorą. Nie udawał, że wie wszystko, ma pełną wizję przedstawienia. Czekał na reakcje aktorów, uważnie słuchał argumentów. Nie interesowały go fajerwerki, tylko konkret. W przeciwieństwie do wielu twórców z którymi pracowałam później, Zygmunt nie pozował na szalonego intelektualistę, podczas pracy nie brnął w obłe metafory, dawał natomiast precyzyjne uwagi inscenizacyjne – dotyczące ruchu, gestu, kostiumu. W bufecie albo na planie filmowym potrafił być zabawny i dowcipny, ale w pracy wymagał absolutnej powagi. Teatr to była sprawa serio. Jako artysta nauczył mnie pokory wobec sztuki, jako człowiek – wierności własnym poglądom”.

*
W Warszawie Dałkowska debiutowała epizodem w legendarnej Sprawie Dantona Przybyszewskiej w reżyserii Andrzeja Wajdy (1975), już dwa lata później zachwyciła rolą Siri von Essen-Strindberg w Nocy Trybad Pera Olova Enquista w reżyserii Ernsta Günthera (1977).
„Od każdej bohaterki dowiadywałam się czegoś nowego. Siri pokazała mi, że kobieta może czuć się silniejsza i mądrzejsza od mężczyzny. Zaczęłam szukać tej cechy w sobie”.
W latach siedemdziesiątych i osiemdziesiątych ubiegłego wieku aktorka grała w przedstawieniach Hübnera, Zapasiewicza, Majora, Wiśniewskiego, Wojtyszki, Kowalskiego, Zioły, Cybulskiego, Zaleskiego, Bardiniego. Wyspecjalizowała się zwłaszcza w rolach bohaterek skomplikowanych psychologicznie, postaci z egzystencjalnego cienia. Największym spełnieniem tego etapu kariery była rola tytułowa w Antygonie Sofoklesa w transkrypcji i reżyserii Helmuta Kajzara (1982), spektaklu ze scenografią Jerzego Nowosielskiego. Ta Antygona nie miała niczego z posągu. Cierpiała na defekt niespełnionej kobiecości. Była kobietą słabą i załamaną, a jej niezłomność wynikała z rozterki, nie z hartu ducha.
Na przełomie lat siedemdziesiątych i osiemdziesiątych Dałkowska ciągle występowała w teatrze i w telewizji (Zofia Plejtus w Matce Witkacego w reżyserii Jerzego Jarockiego, 1976; Elizabeth Proctor w Czarownicach z Salem Millera w reżyserii Hübnera, 1979), był to jednak okres największej filmowej prosperity aktorki. Zaczęło się od porywającego debiutu w roli Olesi Chrobotówny w Nocach i dniach Jerzego Antczaka (1975). Trzy lata później Dałkowska stworzyła jedną z największych kobiecych kreacji w powojennej kinematografii. Jako Rita Gorgonowa w Sprawie Gorgonowej (1978) Janusza Majewskiego, rekonstrukcji jednego z najgłośniejszych procesów dwudziestolecia międzywojennego, została obwołana wręcz współczesną Medeą.
Dałkowska wystąpiła w najważniejszych tytułach kina moralnego niepokoju – w Aktorach prowincjonalnych Holland, Nadzorze Saniewskiego, Bez znieczulenia Wajdy. Później w Roku spokojnego słońca Zanussiego oraz w Szpitalu przemienienia Żebrowskiego. Co ciekawe, trzykrotnie w filmach zagrała medium – w Głosach Kijowskiego, Lekcji martwego języka Majewskiego oraz w Medium Koprowicza. Te liczne i udane role czyniły z niej jedną z czołowych aktorek pokolenia.
Jednak największym filmowym triumfem Ewy Dałkowskiej była stylistycznie odmienna, wyciszona kreacja w Kobiecie z prowincji Andrzeja Barańskiego (1984). Pełna prostoty Andzia Cichalska wędrowała przez banalne życie z delikatnym uśmiechem. Wracała do wspomnień (film ma zaburzoną, achronologiczną narrację), dawnych miłości i bolesnych przeżyć. I tylko uśmiech się nie zmieniał. Naznaczył ją na zawsze.

*
Osobny, w zasadzie z niczym nieporównywalny rozdział w biografii aktorki stanowi Teatr Domowy, założony w 1982 roku przez Dałkowską, Emiliana Kamińskiego, Andrzeja Piszczatowskiego i Macieja Szarego. W prywatnych mieszkaniach wystawiana była wówczas m.in. zdjęta przez cenzurę z repertuaru Teatru Powszechnego sztuka Wszystkie spektakle zarezerwowane z tekstami Stanisława Barańczaka, Krzysztofa Karaska, Jana Krzysztofa Kelusa, Juliana Kornhausera, Ryszarda Krynickiego, Ewy Lipskiej, Adama Zagajewskiego oraz piosenkami z repertuaru Kelusa i Jacka Kaczmarskiego, do których wkrótce dołączyły sztuki Largo Desolato Vaclava Havla czy Degrengolada Pavla Kohouta. W sumie, do 1989 roku, w ramach Teatru Domowego zagrano ponad sto pięćdziesiąt przedstawień.
„Z perspektywy czasu uważam, że tamto doświadczenie było dla nas wielkim szczęściem – podkreśla Dałkowska. – Wobec otaczającego zniewolenia, zachowaliśmy wolny umysł. Graliśmy to, co zakazane. Mieliśmy żelazne reguły gry. Żadnych braw, fotografii, dokumentacji, wywiadów. Nic, co mogłoby wywołać niepokój milicji. Zaczęło się u mnie w domu, na Ursynowie. Wydawało się, że to będzie pomysł na jeden wieczór...”
Od wielu lat aktorka jest również związana z Kabaretem pod Egidą Jana Pietrzaka. „Nagle Pietrzak stał się postacią zbędną w polskiej przestrzeni publicznej. Pracuję z Jankiem z przerwami od 1980 roku i jestem mu wierna. Potrafię być lojalna. Dobrze pamiętam czasy, kiedy na spektakle »Egidy« przychodzili z jednej strony Zbigniew Herbert, Adam Michnik czy Jacek Kaczmarski, z drugiej Jerzy Urban czy Cyrankiewicz. Mody i czasy się zmieniają, ale Pietrzak wciąż jest niewygodny. Dla każdej strony. Lepiej zbywać go milczeniem. Ja tak nie potrafię”.
Przywołana wcześniej Osiecka notowała w albumie Fotonostalgia: „Jako pieśniarka Dałkowska nie boi się niczego ani nikogo, od Herberta do Ordonki. Co do mnie, to mam niemały powód do wdzięczności: wzruszające wykonanie piosenki Krajewskiego i mojej Kiedy mnie już nie będzie. Kiedy kiepsko się dzieje, to sobie słucham i beczę”.
Ewę Dałkowską rozsadza energia. Kino, teatr, telewizja, estrada. Każdemu z przedsięwzięć oddaje się z równą przyjemnością, i – trzeba uczciwie przyznać – dosyć wyzywająco stawia obok siebie konfekcję i rzeczy poważne. Jej stosunek do sztuki świetnie oddaje wieloletni romans aktorki z estradą. Propozycje wyrafinowane nicują się z mniej lub bardziej trafionymi wygłupami, a udział w ambitnych programach literacko-muzycznych z byle chałturami. Przeboje Ordonki (recital To śpiewała Ordonka), songi z tekstami Herberta, programy w stylu Artysta z ręką w nocniku. Wielkie i małe litery, wysokie i niskie tony.
Jednak patrząc na Dałkowską wyginającą się na scenie w lichym repertuarze, żeby chwilę później zupełnie serio wysłuchać jej przejmujących interpretacji patriotycznych pieśni, nie czuje się żadnego fałszu. Raz jeszcze daje o sobie znać owa specjalna cecha charakteru aktorki. Tajemnicze rozwibrowanie, dzięki któremu bezwyjściowa sytuacja Elizabeth Costello w Końcu Warlikowskiego zamieniała się w pełne nadziei wyczekiwanie; Sarah Bernhardt w Krzyku langusty Murrella (1996) w reżyserii Zbigniewa Wardejna z rozkapryszonego, szalonego dziecka stawała się wielką diwą; a jej Antygona, wbrew wszelkim konwencjom, odkrywała przed nami słabość i kruchość.

*
„Poświęcam się pracy. Aktorstwo to pasja, nie tylko zawód. Jednak pod pewnymi względami jestem staroświecka. Nie uważam, żeby profesja wymagała od nas bezwzględnego ekshibicjonizmu. To nie jest prywatna spowiedź pani Dałkowskiej. Po przedstawieniach wracam do domu bez poczucia, że jestem wciąż w roli, a piękne i straszne bohaterki Szekspira czy Bernharda będą straszyły mnie po nocach. Tego byłoby zbyt wiele.
Oczywiście, każda rola ma częściowo mój charakter i zewnętrzne atrybuty. Tembr, gestykulację, ruchy. Ale nie ma we mnie potrzeby wywalania bebechów, obnażania najbardziej intymnych tajemnic. Dusza aktora nie jest na sprzedaż”.
Tę szczególną cechę aktorstwa Dałkowskiej dawno temu odkrył Andrzej Wajda. Komentując jej nieprzeniknioną kreację w filmie Bez znieczulenia, powiedział: „Patrząc na Ewę Dałkowską, nigdy nie wiadomo, co ona myśli”. Rzeczywiście, nie wiadomo.
Zarówno kiedy występuje w nowych spektaklach Warlikowskiego, Kotańskiego, Wiśniewskiego, Libera, czy w konfekcyjnych przedstawieniach Wardejna i Szejda, sprawia wrażenie artystki wolnej od konwenansu.
Dzisiaj może być z nami na serio, jutro dla żartu. „Nieznośna lekkość bytu” Dałkowskiej to także „dwoje na huśtawce”. Raz w górze, raz na dole. Liryczna i rozchichotana, płynnie przechodzi do tonacji serio. Jakby od niechcenia ujawnia mrok wpisany w psychologiczny kontekst postaci scenicznych. Na scenie sprawia wrażenie aktorskiego omnibusa, który wie jednak, że nie wszystkie tajemnice powinny zostać ujawnione. Reszta musi być milczeniem.
Szczery uśmiech aktorki rozbraja hardość poglądów, również politycznych. W kontaktach prywatnych Dałkowska jest sympatyczna, ironiczna, skora do żartów. Na scenie pozostaje enigmą. O jej bohaterkach wiemy mniej niż więcej. Odważny i zadziorny wzrok Racheli z Wesela dryfuje w stronę zaszklonych oczu Elżbiety z telewizyjnej Godziny kota Enquista. Wybitne kreacje Ewy Dałkowskiej: Pani Robak w Zagładzie ludu Schwaba, Wierszyna w Małym biesie Sołoguba, Tua-Tua w Pannie Tutli-Putli Witkacego, Andzia w Kobiecie z prowincji, Rita Gorgonowa – eteryczne twarze, kruche emocje, ale i nadludzka siła w opresji, albo żądza życia zawłaszczająca płochliwość i wstyd. Bohaterki Ewy Dałkowskiej nosiły krótkie spódniczki w grochy i wytworne garsonki. Ale nigdy nie znosiły zakłamania. Nie były pustym ornamentem.