3/2012

Brooklińska rzeź, czyli Rezą w Amerykę

Rzeź, tytuł filmu Polańskiego, brzmi jeszcze mocniej niż tytuł sztuki Rezy – Bóg mordu. Gubi mitologiczną konotację, za to zwiększa afiszową siłę uderzenia.

Obrazek ilustrujący tekst Brooklińska rzeź, czyli Rezą w Amerykę

fot. KINO ŚWIAT

Ciesząca się w ostatnich latach dużą popularnością w Europie i Ameryce, zgrabnie napisana tragifarsa Yasminy Rezy stanowi rozpisane na kwartet aktorów, zwarte, celne studium hipokryzji i skrytego pod kruchą warstwą kultury barbarzyństwa dzisiejszych mieszczan, czyli klasy średniej. Spotkanie dwóch małżeństw, chcących przykładnie i kulturalnie dogadać się między sobą i zawrzeć ugodę w sprawie bójki swoich synów, w której jeden wybił drugiemu kilka zębów, mimo deklarowanych dobrych intencji dość szybko przeradza się w coraz bardziej żenującą, żałosną i beznadziejną awanturę. Z hukiem trzaska gorset poprawności i dobrych manier, uwalniając emocje, odsłaniając niedomyte dusze, resentymenty, cynizm, małoduszność i rozmaite grzechy na sumieniu. Miast rozmowy o wychowaniu i moralności jest podjazdowa walka każdego z każdym, zawieranie i zrywanie chwilowych sojuszy, zmiana frontów, złośliwość, pogarda i histeria. Wszyscy dają się wciągać we wzajemne prowokacje, tracą nad sobą kontrolę, ranią coraz dotkliwiej, poprawiają samopoczucie alkoholem, pogrążają się w chaosie i psychicznej anarchii. Pokazowa rozmowa o wychowaniu dzieci kończy się lizaniem ran, psychicznym i fizycznym kacem oraz ogólną degrengoladą. Po półtorej godziny z czworga bohaterów nie ma co zbierać. Wypada miłosiernie spuścić nad nimi kurtynę. Dzięki dobrze zderzonym charakterom, umiejętnie skrojonym rolom i wartkim dialogom rzecz jest bardzo zabawna, choć może stać się niepokojąca, gorzka bądź nawet straszna – zależy, w czyje ręce trafi i w jaki kontekst zostanie włożona. W przypadku ekranizacji Romana Polańskiego ma się wrażenie dyskretnej, kilkupoziomowej zabawy z drugim dnem.
Napisany wspólnie przez Rezę i Polańskiego scenariusz przenosi akcję sztuki, „której duch – jak oględnie tłumaczy reżyser – wydał mu się bardziej amerykański niż francuski”, z Paryża do Nowego Jorku, do mieszkania na Brooklynie, w krąg dobrze prosperującej, liberalnej, otwartej upper middle class. Zmieniają się w związku z tym wszystkie realia – od nazwisk czwórki bohaterów, przez rozmaite słowne gierki, po rodzaj ciasta – specialité de la maison – którym gospodarze podejmują gości: oryginalne francuskie clafoutis zastępuje apple pie, czyli swojska szarlotka. Na filmowym planie w podparyskiej Bry-sur-Marne buduje się kawałek solidnej, z drobiazgowym realizmem odtworzonej amerykańskiej rzeczywistości (nawet produkty w lodówce są amerykańskie). Notowanie szczegółów takiego kulturowego transferu może stanowić dla znających sztukę dodatkowy smaczek.
Do realizacji filmu Polański zabrał się z dużym rozmachem. Zaprosił do współpracy doborowe grono – operatora Pawła Edelmana, scenografa Deana Tavoularisa i czworo oscarowych hollywoodzkich aktorów: Kate Winslet i Christopha Waltza (jako Nancy i Alana Cowanów) oraz Jodie Foster i Johna C. Reilly’ego (jako Penelope i Michaela Longstreetów). Taka obsada już zawczasu spełniła swoje zadanie. Na długo bowiem przed premierą elektryzowała, a zarazem bawiła myśl, że znany z Bękartów wojny i swojego psychopatycznego emploi Christoph Waltz wystąpi w lekkiej roli cynicznego prawnika firmy farmaceutycznej; że Kate Winslet będzie można ujrzeć w wydaniu komediowym i że w ogóle wszyscy czworo znajdą się w produkcji trochę innego niż zwykle kalibru. Reżyser zaproponował aktorom wyjątkowe, zbliżone do teatralnych warunki pracy, wymagając stałej obecności na planie i poprzedzając zdjęcia dwutygodniowymi próbami, by zgrać zespół, wspólnie wypracować koncepcję i zbudować role. Sam Polański zmierzył się z nowym, poniekąd teatralnym zadaniem. Pierwszy raz kręcił film z akcją trwającą wyłącznie w czasie rzeczywistym i zamkniętą w jednym ciasnym wnętrzu.
Sceny plenerowe pojawiają się w Rzezi tylko dwukrotnie. Stanowią rodzaj introdukcji i epilogu, które obejmują klamrą wydarzenia dziejące się w mieszkaniu. Pierwsza przedstawia potyczkę chłopców, której fatalny finał doprowadził do rodzicielskiego spotkania. Druga ukazuje ich ponownie, w tym samym kadrze, pogodzonych i zaprzyjaźnionych jakby nigdy nic, po naturalnym i szybkim u młodych samozabliźnieniu się ran i urazów. (Po niej następuje jeszcze jedna komiczna puenta w postaci obrazu uroczo kicającego chomiczka, który – wyrzucony z domu przez nienawidzącego gryzoni rodzica – staje się symboliczną ofiarą przemocy w rodzinie). Natomiast właściwa akcja filmu, czyli spotkanie i eskalująca awantura dwóch małżeństw, rozgrywa się w mieszkaniu, między salonem, łazienką, przedpokojem i klatką schodową. W rytmie prób wyjścia i powrotów, ataków i rozejmów, zmian frontów, naprzemiennych piano i forte, paroksyzmów i wyczerpań. Komizm jest tu wyrazisty, a zarazem delikatny, powściągliwy, bez przerysowań i szarż (nawet tam, gdzie sztuka do nich prowokuje). Opiera się na psychologicznej wiarygodności i konsekwencji. Na umiejętnym operowaniu formą – z widocznym leciutkim do niej dystansem – i konwencją.
Film zaczyna się jak porządna fabuła: zebrana przed komputerem czwórka bohaterów uważnie śledzi tekst ugody wpisywanej przez gospodynię. Parę korekt i gotowe. Towarzystwo zadowolone, że już po wszystkim, goście z ulgą żegnają się w progu, ale wracają, nie umiejąc wymówić się domownikom od zaproszenia na filiżankę espresso. Tak wykonują pierwszy z ciągu nawrotów, w których się potem coraz bardziej bezwładnie zapętlą. Pisarka, doradczyni inwestycyjna, prawnik i akwizytor zasiądą przy kawie z szarlotką, od small talk przejdą do spraw konkretniejszych; pojawią się ogniska zapalne i prędzej czy później każdy z bohaterów straci kontrolę nad sobą i fatalnie się obnaży. Zrazu opanowana kamera śledzi coraz bardziej chaotyczne poczynania czterech postaci, jakby sama miała coraz większe trudności z połapaniem się w sytuacji i nadążeniem za rozwojem wypadków. Nie może się zdecydować, co ma uchwycić, za kim pójść, komu dać głos. Początkowo wymuskane, precyzyjnie skadrowane ujęcia przechodzą w obrazy (pozornie) bardziej przypadkowe, rozbiegane, niestaranne. Filmowane obiekty z czasem brzydną i coraz bardziej odstręczają, więc kamera jakby się dyskretnie z tego otoczenia wycofywała. Nancy dostaje torsji, Penelope spazmuje w histerii, obie z rozpaćkanymi makijażami, Alan flaczeje znokautowany, kiedy żona wrzuca mu komórkę do wazonu – cóż tu filmować? I następuje w końcu radykalny ruch reżysera: wyciemnienie.
Po polskiej premierze Rzezi pojawiła się w jednej z recenzji interpretacja (czy też – jak sam jej autor zastrzega – nadinterpretacja), która cały film ujmuje jako metaforę sytuacji Polańskiego z ostatnich lat. Obraz klaustrofobicznego zamknięcia w czterech ścianach, izolacji i impasu miałby jakoś odpowiadać aresztowi domowemu, w którym reżyser znalazł się trzy lata temu w związku z ponownym zainteresowaniem się amerykańskiej prokuratury sprawą gwałtu na nieletniej Samancie, sprzed ponad trzydziestu lat. W aż tak dosłowne czytanie filmu poprzez prywatne życie reżysera nie ma się pewnie co zapędzać. Ale nie ulega też wątpliwości, że film jest wypowiedzią – czy może raczej demonstracją – w jego własnej sprawie. Podtyka opiniotwórczym warstwom Amerykanów lustro pod nos i wypina się na nich z daleka. Nie bez kozery przecież Polański przeniósł tekst Rezy do Nowego Jorku. Nie przypadkiem też chyba w ogólnym rozrachunku największą przegraną z czwórki bohaterów wydaje się Penelope – inicjatorka spotkania, sztywna, podszyta histerią moralistka z poczuciem misji, ostentacyjna wyznawczyni i obrończyni zachodnich wartości, cywilizacji, ducha tolerancji, dialogu, rozumu, pełna szlachetnych uczuć podlewanych w samotności alkoholem. Pozostała trójka ma więcej luzu i wykazuje jakiś instynkt samozachowawczy, pewien dystans do deklarowanych poglądów i postaw, do sytuacji w saloniku i życia w ogóle, jakąś krzepę, ludyczność, zdrową odmianę cynizmu. Penelope natomiast rzeczywiście się rozpada, staje się nieodwracalnie żałosna. Jej się dostaje najbardziej i wygląda na to, że słusznie. I wreszcie na koniec: nieprzypadkowe zdaje się również to, że do roli Zachary’ego, chłopca, który dał koledze w zęby, reżyser zaangażował swojego syna Elvisa.
Posłużenie się komedią, żeby wytknąć społeczeństwu słabości i przywary, jest starym, skutecznym, a na dodatek szlachetnym zabiegiem. Jeśli zrobi się ją kunsztownie, z wdziękiem, lekkością i dystansem, zadziała skuteczniej niż jakakolwiek polemika wprost. Ośmieszy polityczną bigoterię, pozory praworządności, fałszywą moralność. Stanie się apologią zdrowego rozsądku, sił twórczych, poczucia humoru i zdrowego dystansu do rzeczywistości.

Rzeź wg Boga mordu Yasminy Rezy
reżyseria Roman Polański
premiera światowa 1 września 2011
premiera polska 20 stycznia 2012

filozof i teatrolog, tłumaczka sztuk teatralnych.