3/2012
Zyta Rudzka

Zuzanna Waś

Nora znów tu nie mieszka

W sposobie, w jaki podaje płaszcz, jest coś z krzyku: – To ja, nie przestrasz się. Pomimo to szatniarka pozostaje spokojna, ściska materiał, wiesza, daje numerek, i już przechyla się ku następnej osobie. Obsługuje innych w milczeniu, z miarową skrupulatnością maszyny. Strach przychodzi później.
Kiedy widownia śmieje się niezbornym chórem, szatniarka wstępuje w szpaler obcych ubrań, odnajduje płaszcz. Rękawy przyjęły formę rąk, wiszą wzdęte, niwecząc kaszmir i krój. Stać ją na drogie rzeczy, przychodzi jej do głowy, może sobie kupić, co chce. I z tą myślą przychodzi następna, że tylko ona wie o niej coś, co rozrasta się w tamtej jak chwast, szybko i przebiegle, nigdy nie przyzwoli rozkwitnąć.
Ręka wślizguje się do cudzej kieszeni, z obrzydzeniem i przymusem. Palce wymacują kartkę, wielokrotnie złożoną, jakby przygotowaną do łatwego wydobycia z kapoty. Czyta: „Jutro przed teatrem. O drugiej”. I zaraz składa papier, pośpiesznie, jak złodziejaszka, starannie według zachowanych zgięć.
Resztę spektaklu spędzi, chodząc wzdłuż szatniarskiej lady. Gwałtowność, z jaką kobieta odbierze płaszcz, upewni szatniarkę – wiadomość była dla niej.
Następnego dnia rozpoznają się na schodach przed foyer. Dzieli je kilkanaście stopni, których żadna z nich nie chce pokonać, by stanąć blisko tej drugiej.
Kobieta rusza w stronę miasta. Włosy rozpuszczone, twarz ocieniona kaszkietem, turkusowym, brzydkim. Zapewne amerykański, myśli szatniarka, wszystko ma teraz made in USA, męża i syna. Stare metki starannie wypruła.
Kobieta w kaszkiecie wchodzi do kwiaciarni, tylko na moment, musiała już wcześniej wszystko przygotować. Wychodzi z hiacyntem w dłoni. Szatniarka odczytuje sygnał. Nazwa kwiatu jest jej imieniem.
Potem kobieta z hiacyntem idzie już wolniej, nagle zmęczona, przekłada kwiat z dłoni do dłoni. Wygląda jak emerytowany kapelmistrz jednoosobowej orkiestry. Dochodzi do szkoły podstawowej. Hiacynta zauważa, że boisko zostało podzielone, tu, gdzie kiedyś skakała w dal – rząd blaszanych straganów. Mijają dawną cukiernię, tam, gdzie stały stoliki z plastikowymi cukiernicami w kształcie muchomorków, teraz jest bank. Na następnej ulicy kantorek krawcowej ze sztucznym okiem, nie ma go, jest kebab. Kobieta w kaszkiecie i z hiacyntem przechodzi po tłustych tackach wysmarowanych musztardą jak po purpurowym dywanie. Gdyby zaczęły rozmawiać, na pewno wzruszyłaby ramionami, wytarła but o krawężnik i powiedziała, że wyglądają pięknie, jak palety z naniesioną ochrą. Taka była, pomyślała Hiacynta, a jaka jest?
Dochodzą do przystanku. Tu widziały się ostatni raz. Z tamtej chwili szatniarka pamięta tylko płacz matki, suchy, pozbawiony łez, i jej dłonie, mocno ściśnięte, niby zrośnięte błoną, jak u traszki. Kiedy chciała wetknąć w nie swoje palce, rozchyliły się nieznacznie, z widocznym trudem, skąpiąc dotyków.
Rozpędzone cielsko autobusu hamuje, drzwi otwierają się z jękiem, jak od przeciągu. Kobieta w kaszkiecie wchodzi na jeden stopień, czując bliskość tej drugiej, robi kolejny krok. Hiacynta w ostatniej chwili wyskakuje, biegnie, wbiega do kamienicy.
Idąc po schodach, potyka się o strzępy namokłej farby, której odpadłe kawałki walają się, klejąc do butów jak wilgotne liście. Dociera do okna na piętrze. Widzi, że tamta już wróciła, zapewne biegiem przebiegła cały przystanek, dyszy, kaszkiet w dłoni, wije się, prawie łka.
Pomimo odległości twarz jest dobrze widoczna, doskonale zapamiętany owal, kształt nosa i podbródka, cera teraz pergaminowa, jakby odsączono z niej wilgoć, pokryta kolorem sepii, niczym pożółkła krepina, karta ze zwietrzałej papeterii, strona z książeczek dla dzieci, które czytała jej ciężkim, chrapliwym głosem. Usta mają takie same, przypominają wargi gipsowych cherubinów: pełne, mączne, skaleczone zabawą w chowanego.
Matka wypatruje, biega aż do zniknięcia za fasadą uczernionego domu i ponownie pojawia się na przystanku, ale z innej strony, zatrzymuje się nagle, nieruchomieje, napręża. Wzrok niucha, wygląda jak pies, który dopiero się zgubił.
Ta, która jest schowana, obserwuje. Ma wrażenie, że przy pomocy wziernika zagląda w serce matki, w którego istnienie przecież wątpi. Potem odchodzi od okna, schodzi po wykoślawionych schodach, powoli, uważnie, jakby stąpała po rżysku. Nagle szarpie nią kaszel, w bulgotaniu krtani jest coś ze śmiechu, głośnego i smutnego, namacalnego jak kości dłoni zbyt mocno ściśnięte przy przywitaniu, by je potem rozluźnić bez bólu.

Zyta Rudzka – autorka dramatów i utworów prozatorskich, laureatka: Gdyńskiej Nagrody Dramaturgicznej (2011) za sztukę Zimny bufet, Europejskiej Nagrody Radia Deutsche Welle, Nagrody im. Jarosława Iwaszkiewicza, Nagrody im. Stanisława Piętaka.

pisarka, scenarzystka filmów o sztuce, psycholog.