3/2012

Ambitny teatr ludowy

Piotr Ratajczak krąży po Polsce. Reżyseruje zazwyczaj poza głównymi szlakami, w mniejszych miastach. „Zaczynam od prac badawczych – mówi reżyser – czytam regularnie lokalne gazety, próbuję rozmawiać z ludźmi, co ich dotyka, co boli, jakie mają problemy”. Podróżuje i szuka.

Obrazek ilustrujący tekst Ambitny teatr ludowy

Zuzanna Waś

PIOTR RATAJCZAK Dzisiaj [14 grudnia 2011] o dwunastej w ramach akcji Klubu Gaja zrealizowałem pod Sejmem czterominutową sztukę Artura Pałygi o traktowaniu karpi, w której wystąpili Magdalena Popławska i Bartosz Topa. Swoją córkę też zaangażowałem.

MARYLA ZIELIŃSKA Słyszałam o antykarpiowej akcji, ale nie sądziłam, że aż takie środki są angażowane. Jakie skutki?

RATAJCZAK Chyba się udało. Jacek Bożyk jest energetycznym facetem, posprowadzał ludzi, wciągnął wycieczki, które przyszły zwiedzać Sejm. Zobaczyli Popławską i Topę, więc patrzyli w nich jak w obrazek i posłuchali tekstu Pałygi. Przyjechały kamery. O to chodziło, żeby ściągnąć uwagę na akcję.

ZIELIŃSKA Artur Pałyga specjalnie na ten cel napisał dramat?

RATAJCZAK Dwustronicową sztukę.

ZIELIŃSKA Z udziałem karpia?

RATAJCZAK Magda Popławska była karpiem.

ZIELIŃSKA Gdy poprosiłam w imieniu redakcji o wywiad, odpowiedział Pan pytaniem: o Różewiczu czy o Pomnikach polskich? Rozumiem, że to tematy, które siedzą Panu w głowie?

RATAJCZAK Pomyślałem, że mamy się odnieść do czegoś, co ostatnio robiłem. A to projekt Pomniki polskie w Krakowie na Boskiej Komedii, wcześniej Masłowska w Sosnowcu i Kartoteka w Koszalinie. O ile Między nami dobrze jest spotkało się z żywym odbiorem i dużym, jak na moją skromną skalę, zainteresowaniem, o tyle zależało mi, by powiedzieć coś o Różewiczu, z którego jesteśmy zadowoleni, w miarę oczywiście (zawsze w miarę). Niewiele osób dociera do Koszalina, pewnie za daleko, a powstają tam ciekawe rzeczy, jest bardzo otwarty i chętny do pracy zespół.
W Kartotece udało się – zachowując prawie cały tekst – zrobić portret dzisiejszego czterdziestoletniego inteligenta w świecie, w którym jesteśmy poddawani nieustającej obserwacji, monitoringowi, kontroli. Centrum świata jest wszechobecna kamera, w każdej chwili ktoś może przyjść i powiedzieć: a pan dwa lata temu wysłał esemesa tu i tu, albo w inny sposób nas zlustrować. W trakcie realizacji wybuchła jeszcze afera z DSK [Dominique Strauss-Kahn]. Żyjemy w narastającym zanikaniu sfery prywatności. Przestrzeń, która wydawała nam się przestrzenią demokracji i wolności, jest przestrzenią wszechogarniającej inwigilacji, nieustannych publicznych egzekucji. Wokół Bohatera, pomiędzy widzami, siedzą aktorzy i – jako że publika chce igrzysk – dogadują, szydzą, kpią z niego. Wyłaniają się z widowni, by odgrywać wpatrzone w kamerę postaci z jego przeszłości. Właściwie ani sekunda życia nie jest prywatna i bezkarna. Trwa wielki globalny show. W dodatku nasz Bohater żyje przeszłością w permanentnym poczuciu winy. Próbujemy zapytać, czy jest szansa na ucieczkę z takiego świata.

ZIELIŃSKA Na festiwalu Boska Komedia w Krakowie miał Pan zaprezentować nowy spektakl, ale skończyło się na czytaniu.

RATAJCZAK W ramach Pomników polskich prezentowane były premierowe spektakle Moniki Strzępki, Marcina Libera, no i my. Niestety z przyczyn logistycznych rzeczywiście ostało nam się jedynie sceniczne czytanie sztuki Artura Pałygi. Bartosz Szydłowski zaproponował, by temat „pomniki polskie” potraktować jako rewizję mitów, wybrałem „Solidarność” (Bartosz proponował Lenina). Rzuciłem hasło: „Człowiek z marmuru dzisiaj”, i zasugerowałem formę dramatu produkcyjnego, ostentacyjnie stronniczego. Artur zaszalał po swojemu i efekt – wydaje mi się – jest z potencjałem na ważne przedstawienie, z naszych długich rozmów wyszedł interesujący tekst. Chcieliśmy znaleźć zapomnianego bohatera „Solidarności” z lat osiemdziesiątych, który dziś nie jest posłem, radnym, biznesmenem. Nie wygrał. Artur opowiadał o różnych bohaterach z Bielska-Białej, dziś zgorzkniałych, często dziwakach i radykałach. Tak urodziła nam się postać Kajetana S.
Tekst startuje dokładnie wedle tej samej struktury, co Człowiek z marmuru: mamy dziennikarkę i – Artur wymyślił – otwarcie kolejnego odcinka autostrady, fetysza naszych polityków. Autostrada nie może iść dalej, bo jeden facet protestuje. Zaczyna być ciśnienie, bo mamy Euro, autostrady są najważniejsze. Dziennikarka próbuje porozmawiać z tym facetem, on się odcina. I tak jak w filmie, ona poprzez rozmowy z różnymi osobami odsłania nam portret bohatera początku lat osiemdziesiątych, karnawału „Solidarności”, który wycofał się po ’89 roku. Na jego temat wypowiadają się: komornik, który chce go wyrzucić, jak się okazuje – jego kumpel; prezydent miasta; biskup; socjotechnik wzorowany na Piotrze Tymochowiczu; prezydent RP; Adam Michnik – mnóstwo różnych postaci. Zażyczyłem sobie tekstu socrealistycznego, gdzie czyste są intencje, jest strona dobra i zła. Wyłania się nam portret czasów, w których grupa ludzi z „Solidarności” tworzy dzisiaj rodzaj establishmentu, niewrażliwego już na zjawiska społeczne. Ten jedyny niezłomny pozostał na boku. Czy to jego uprawianie ogródka na uboczu jest buntem? Strachem przed nowymi czasami? Ucieczką czy walką? Tego nie wiemy.
Na końcu spotyka się z Agnieszką, w tle są wielkie obchody trzydziestolecia stanu wojennego, bo to tak miało trafić. W scenariuszu Artur zapisał parodię obchodów: wiersze okolicznościowe, rekonstrukcje walk ZOMO (grupy rekonstrukcyjne są ostatnio moim ulubionym absurdalnym tematem). Wczoraj włączyłem na chwilę telewizor, na Dwójce leciała Kolęda-nocka. To było jeden do jeden, tak nadęte, że już nie trzeba robić parodii, niestety sama się zrobiła. Dobrzy aktorzy, szlachetna intencja, i wielka groza.

ZIELIŃSKA Kiedyś Kolędę-nockę uprawdopodabniały emocje czasu.

RATAJCZAK Wtedy sprawdzały się nawet spektakle w kościele.

ZIELIŃSKA Będzie premiera w Teatrze Słowackiego, tam gdzie powstało czytanie?

RATAJCZAK Nie wiem. Prawa do tekstu ma Teatr Łaźnia Nowa. Chcemy to robić. Mamy nadzieję, że w tym gronie i na tej samej scenie będzie nam dane premierowe przedstawienie.

ZIELIŃSKA Wodzirej w Koszalinie, Bohater roku w Wałbrzychu, teraz Człowiek z marmuru. Wciąga Pana kino moralnego niepokoju?

RATAJCZAK Może dziś brakuje mi takich bohaterów... Mało tego, w marcu zaczynam w Teatrze Polskim w Poznaniu próby Obywatela Piszczyka. To już nie kino moralnego niepokoju, ale wpasowuje się w tę grupę bohaterów. Sebastian Majewski pisze scenariusz, będziemy analizowali, co by się działo z Piszczykiem w ostatnich dwudziestu, trzydziestu latach. Próbujemy znowu opowiedzieć o historii Polski przez kultową postać i zobaczyć, jak ona dziś funkcjonowałaby z tym swoim lękiem społecznym, ucieczką od wolności i wcielaniem w kolejne postaci i społeczne figury.
Rzeczywiście, tworzy się galeria postaci: Danielak, Zbigniew Tataj, Kajetan S. i Obywatel Piszczyk. A są przecież jeszcze bydgoscy „turyści”, Adam Miauczyński ze Szczecina, Sajetan Tempe z koszalińskich Szewców, Bohater z Kartoteki i nikomu nieznany działacz społeczny Piotr Maria Maksiński z radykalnego i szalonego projektu olsztyńskiego teatru. Co ich łączy? Apetyt na życie, wielka żarliwość i wielkie rozczarowanie, chęć budowania nowego świata, bunt wobec obecnego i klęska. Tylko Danielak z Wodzireja (grany przez Roberta Zawadzkiego) wygrywa, no i może Zbigniew Tataj (Ryszard Węgrzyn) z Bohatera roku. Zobaczymy, jak skończy Piszczyk...

ZIELIŃSKA Kino polskie lat sześćdziesiątych, siedemdziesiątych to formacyjne dla Pana doświadczenie, czy chodzi o tematy i sprawdzenie, co zostało z tych filmów po latach?

RATAJCZAK Swego czasu prowadziłem wykłady w prywatnej szkole artystycznej w Szczecinie z historii teatru i historii kina polskiego, widziałem, jak studenci żywo reagują na polskie kino – Wajdę, Kieślowskiego, Falka, Holland. Nie znali tych filmów. Zawsze miałem potrzebę opowiadania o Polsce, społeczeństwie, próbując nazywać na nowo świat, w którym żyjemy. Kiedy rodziła się ta pasja, polska dramaturgia nie odpowiadała mi, bo nie definiowała rzeczywistości. Zaczął się już ruch nowych dramaturgów, ale wydawało mi się to albo zbyt dosłowne, skrajnie realistyczne i brutalistyczne, albo oderwane od rzeczywistości, hermetyczne, z ogólną metaforą. Nie było jeszcze Artura Pałygi czy Pawła Demirskiego. Mówię o końcu lat dziewięćdziesiątych.
Odkryłem tekst, który był odpowiedzią na moje marzenie o panoramie społeczeństwa – szkoda, że nie u nas – Czas kochania, czas umierania Fritza Katera. Dramaturg stworzył fantastyczną panoramę Niemiec enerdowskich, przeszedł przez zburzenie muru i spróbował pokazać, co dziś dzieje się ze społeczeństwem postkomunistycznym. Nie skupiał się na jednym bohaterze z egzystencjalnymi rozterkami, budował portret zbiorowości. Zamarzyło mi się, żeby coś takiego zrobić. I takie historie odnalazłem w kinie lat siedemdziesiątych.
Opowiadały o zderzeniu bohaterów z systemem socjalistycznym, o uwikłaniu dziś już nieistniejącym, ale problem pozostał – jak dziś zachować godność i wolność w zupełnie innym już systemie. Walka o niezłomność, indywidualność, niezależność jest równie ważna dla jednostki dziś, jak dwadzieścia, trzydzieści lat temu. Wróg zrobił się bardziej nierozpoznawalny i z różnych stron atakujący.
W końcu nigdy nie zrobiłem Katera, ale jego model został wykorzystany w spektaklu Tak wiele przeszliśmy, tak wiele przed nami w Bielsku-Białej. Pomógł Artur Pałyga, a aktorzy i tak zwani amatorzy wypełnili go prywatnymi opowieściami, które tworzą ciąg kilkudziesięciu scen z okresu podstawówkowo-licealno-studenckiego, czyli z lat osiemdziesiątych, przerwanych traumą stanu wojennego. Jest to próba spojrzenia na swoje życie z dzisiejszej, raczej gorzkiej perspektywy. Spośród moich projektów ten ma niezwykłą energię i szczerość, która rodzi się we wspólnym doświadczeniu i prywatnych świadectwach aktorów na scenie.

ZIELIŃSKA Świetnie, ale czy nie boi się Pan, że ta wspólnotowość nawiązuje się na poziomie kabaretu? Na bielskim spektaklu, który oglądałam, wydawało mi się, że publiczność śmiała się już pozarefleksyjnie. Cel opowiadania tych historii gubił się.

RATAJCZAK Na poziomie anegdoty może być odbierany śmiechem, mam nadzieję oczyszczającym, budzącym też poprzez wspomnienia poczucie przynależności do wspólnej generacji. Odwołując się do młodości, zawsze wzruszymy się pierwszą coca-colą, dyskotekami w podstawówce, kretynem od przysposobienia obronnego. Budujemy półprywatną wspólnotę aktorów i widzów. I jeśli to czasem wychodzi, to jestem szczęśliwy. A czasem wychodzi. Wiem to, bo mam zwyczaj wchodzić pomiędzy widzów po spektaklu i podsłuchiwać, co mówią – ostatnio widziałem faceta, który łkał, powtarzał, że to całe jego życie. Dla takich momentów (i dla oczyszczającego śmiechu też) warto robić teatr.

ZIELIŃSKA Bohater roku wydał mi się lepiej zabezpieczony przed tego rodzaju destruktywną ingerencją publiczności. Miał bardziej zwartą konstrukcję, nie było marginesu na improwizację aktorów, a zespół bardziej doświadczony. Choć szlagiery Jacka Lecha rozhuśtywały publiczność.

RATAJCZAK No tak, w tym przypadku mamy silną formę sceniczną poddaną rygorowi fabuły – napisanej wespół z Janem Czaplińskim. Tak wiele przeszliśmy... to zbiór luźnych epizodów, a tu mamy wartką akcję. Jacek Lech w interpretacji Rafała Kosowskiego – bezcenny... Tu też jest tak, że prosta historia, czasem zabawna i kiczowata, zmierza do poważnego pytania o to, co stało się z naszą wspólnotą i czy jest szansa, by narodziła się choćby mała lokalna wspólnota, namiastka „Solidarności” – ten temat wraca w Pomnikach polskich.

ZIELIŃSKA Jak Pan tak krąży po Polsce, między Wałbrzychem, Koszalinem, Sosnowcem, stara się Pan wnikać w lokalne historie, klimaty, z nich budować przedstawienia?

RATAJCZAK Zaczynam od prac badawczych, czytam regularnie lokalne gazety, próbuję rozmawiać z ludźmi, co ich dotyka, co boli, jakie mają problemy. Z aktorami na początku nie rozmawiamy o sztuce, tylko o tym, co tu się dzieje, jak im jest w teatrze, w mieście, kto rządzi, z czym się zmagają w lokalnej rzeczywistości. To oczywiście zależy od projektu, na przykład w Bohaterze roku Wałbrzych mocno funkcjonuje jako rodzaj przestrzeni, gdzie można odnaleźć się, powołać rodzaj wspólnoty. Taki naiwny mit. W Między nami dobrze jest nie pada hasło „Sosnowiec”, ale cały spektakl jest nim przesiąknięty, wydaje się stworzony dla takiego miasta.

ZIELIŃSKA Aktorzy grający główne role w Turystach nie ukrywali artystycznych biografii, to był rodzaj ich benefisu. Podobnie aktorzy-współscenarzyści w Bielsku-Białej.

RATAJCZAK Tak wiele przeszliśmy... nie mogło powstać w innym miejscu, Wodzirej też odwoływał się do koszalińskich realiów. Buntuję się wobec hermetycznych przedstawień w małych ośrodkach, które nazywam spektaklami dla krytyków. Że z perspektywy niezwykłego intelektualisty będę pokazywał na tak zwanej prowincji hipererudycyjne przedstawienie. Nie chodzi o to, żeby się dostosowywać, ale żeby zaproponować w miarę szczerą, prostą rozmowę, która zauważa konkretnych widzów. Traktuje ich jako partnerów, a nie z góry.

ZIELIŃSKA Używa Pan równie często zaimka „ja”, jak i „my”. Także z tego, co Pan mówi, można odnieść wrażenie, że jest Pan bardzo związany ze swoim pokoleniem, ta wspólnota jest dla Pana ważna. Kim są wobec tego Pana mistrzowie?

RATAJCZAK Ważny jest nasz kolektyw twórczy – nigdy nie chciałem być tak zwanym artystą teatru, panem reżyserem, aspirować do rangi autorytetu czy mistrza. Pracujemy od lat, tworząc zgrany i uzupełniający się zespół – ja, Matylda Kotlińska, Arkadiusz Buszko, Grupa Mixer, Jan Czapliński, Agnieszka Przepiórska. To też zauważają teatry, z którymi pracujemy – że jest zgrana ekipa, wspierająca się twórczo, kłócąc się, ładuje energię. Dlatego mówiąc o realizacji spektakli, używam słowa MY. Ważne stają się też zaprzyjaźnione zespoły teatralne: koszaliński, bielski, szczeciński czy wałbrzyski.
Mistrzowie? Gdy zobaczyłem w liceum przedstawienia teatrów alternatywnych, przestałem chodzić do teatru zawodowego, stwierdziłem, że tam są tylko meble i jedno wielkie kłamstwo, nie chcę mieć z tym nic wspólnego. Koniec liceum, początek studiów to była fascynacja Jerzym Grotowskim i Teatrem Ósmego Dnia, z większym naciskiem na ten drugi jako publiczną wypowiedź o rzeczywistości. Teatr oficjalny mówił do mnie martwym językiem, czułem się jak w muzeum.
A potem był rodzaj olśnienia, Bzik tropikalny – idzie nowe! To jest moja estetyka, mój rytm, moja wrażliwość. Pojawia się Piotr Cieplak z Historyją, Augustynowicz z Młodą śmiercią. Nagle zacząłem chodzić do teatru repertuarowego. O kurcze, to jest mój język, oni mówią w formie i na temat, który trafia do mojego pokolenia, o moich sprawach, problemach. To był okres studiów na Wiedzy o Teatrze, na szczęście zaocznych, dla tak zwanych praktyków. W teatrze zmiany, nowi reżyserzy, nowe tematy, a w Akademii Teatralnej, że zacytuję klasyka Demirskiego: „a w warszawskiej szkole teatralnej jebie formaliną jak kurwa mać, bo z formaliny wychodzą autorytety prowadzić zajęcia”. Tak żeśmy wtedy czuli.
Kierunek: Kraków – reżyseria. Wielkie postaci polskiego teatru i prawdziwe życie. Wstaję o piątej rano i zasuwam do Nowej Huty do radia prowadzić poranne audycje, by zarobić na studia, potem zajęcia, próby, życie.
Krystian Lupa – wielka osobowość, żarliwość, i ja walczący, „nie dać się, nie zgadzać się, myśleć inaczej”, wspaniałe penetracje ludzkich odmętów i nużące, często narcystyczne improwizacje aktorskie.
Jerzy Goliński – niezwykle ważna postać, byliśmy ostatnim rokiem, z którym prowadził zajęcia. W nim pulsowała rzeczywistość, to był facet, który wiedział wszystko o naszym świecie, codziennie czytał ze sto gazet, oglądał wszystkie programy informacyjne, intensywnie pochłaniał współczesny świat. O wiele więcej wiedział na temat otaczającego świata i nawet młodej kultury niż my. Pokazywał, że cały czas trzeba światem oddychać, patrzeć i próbować rozpoznawać prawdę o rzeczywistości. Tym samym zdzierał we mnie rozmaite zafałszowania, mity myślenia o sobie, kim jestem, okrutnie kasował w nas wszelkie pozy i artystostwo. To się potem bardzo przekładało na pracę z aktorem i na czujne myślenie o rzeczywistości. Cały czas szukać, nie zadowalać się tym, co jest rozpoznane, dostępne, nieustannie próbować przyglądać się i weryfikować swoje poglądy na świat.
W tym świetny był też Mikołaj Grabowski, potrafił zdzierać z aktorów fałszywe nawyki, pozy, z nas reżyserów też, bo kompromitował nas przy kolegach, nasze nadęcia. Podobnie, z wdziękiem i okrutną złośliwością, robił Bogdan Hussakowski.
To była mocna szkoła, fajna, choć miałem kryzysy. Jak odszedłem, a nawet dopiero teraz, zacząłem bardziej ją doceniać, i widzę, że wielu rzeczy nie wykorzystałem. Jak mi ktoś zaproponował robienie Aleksandra Fredry, to powiedziałem, że nie będę, że to mnie nie interesuje. Cały czas byłem na takim „nie chce mi się, jestem ponadto, ja jestem z rocka, a nie z opery”. Kilka takich momentów straciłem, zamiast uczyć się pracy warsztatowej, buntowałem się.
Na sam koniec totalna klęska. Grabowski złośliwie wpakował nas w robienie spektaklu dyplomowego z wydziałem aktorskim, mało tego, była nas piątka i każdy robił po jednym akcie Fantazego. Nic nie zrozumiałem z tej sztuki, a i kompletnie mnie to nie interesowało. Coś tam grzebałem, fantazjowałem i na dwa tygodnie przed finałem złożyłem broń. To też dużo mnie nauczyło. Może kiedyś sięgnę po Fantazego. Były też oczywiście wspaniałe momenty, udane sceny, pozytywna energia.
Po PWST Szczecin i Teatr Współczesny – i Anna Augustynowicz, z imponującym backgroundem intelektualnym, z misją obywatelską, z etyką zawodową, uczciwością i skromnością w pracy, i ze świetnym zespołem. Tyle.

ZIELIŃSKA W Pana repertuarze dominuje współczesność. Nie ma Pan ciągot ku klasyce? Choć był i Witkacy, i Czechow, i Gombrowicz.

RATAJCZAK Szewcy, Trzy siostry, dorzuciłbym jeszcze Kartotekę. Klasyka będzie mnie interesowała, jeśli pomoże mi odkryć i na nowo nazwać dzisiejszą rzeczywistość, a nie będzie tak zwaną uniwersalną opowieścią o losie człowieka. W Witkacym staraliśmy się pokazać świat po rewolucji, dławiący się wolnością i dostatkami kapitalizmu. „Macie, czego chcieliście, jesteście po tamtej stronie” – było to dla mnie bolesne, gorzkie wyznanie bohaterów, beneficjentów rewolucji. W Trzech siostrach byliśmy bardziej bezczelni – staraliśmy się pokazać, jak będzie wyglądał świat, o którym marzy Tuzenbach – za sto lat – te nadchodzące wspaniałe stulecie z łagrami, komorami gazowymi, rewolucjami. Akt pierwszy niewinny, w epoce, drugi w przestrzeni totalitarnej, trzeci napisany na nowo przez Czaplińskiego, dziejący się dziś. Ryzykowny projekt, ale dla nas niezwykle ważny. Mam nadzieję, że będzie jeszcze czas na Szekspira, może nawet na romantyzm. Dzięki projektowi Instytutu Teatralnego odkryłem dla siebie Stanisława Brzozowskiego, chcemy zrobić w teatrze Płomienie. Nieprawdopodobnie gorączkowy, żarliwy tekst.

ZIELIŃSKA Ze swoim doświadczeniem i temperamentem organizacyjnym nie myślał Pan o prowadzeniu teatru – kształtować zespół, miejsce, repertuar?

RATAJCZAK Myślałem, i gdyby nadarzyła się okazja, byłbym gotowy do prowadzenia teatru. Mam doświadczenie organizacyjne i kuratorskie, przez kilka lat z bliska podglądałem wzorcowy duet dyrektorski Zenon Butkiewicz – Anna Augustynowicz we Współczesnym. Chciałbym teatru jako miejsca spotkania, dialogu. Żeby to było centrum miejskiej kultury, nieustannie pulsujące życiem, otwarte, żywo reagujące na zmiany w rzeczywistości, aktywizujące młodych i emerytów, oferujące w repertuarze i doborze artystów dialog z widzem na najważniejsze tematy społeczne, polityczne, egzystencjalne. Chciałbym stworzyć zespół aktorski pełen teatralnej żarliwości, otwarty i lubiący artystyczne ryzyko.

ZIELIŃSKA Jakiego teatru brakuje w Warszawie?

RATAJCZAK Właśnie takiego – otwartego, oferującego żywy dialog z widzem, pozbawionego elitarnego i hermetycznego klimatu i artystostwa, nadęcia i patosu. Teatru, który jest odważny, eksperymentuje, ale jest w tych poszukiwaniach blisko widza. Teatr popularny z misją społeczną? Taki ambitny teatr ludowy – Volksbühne...

– absolwentka teatrologii UJ, pracowała m.in. w teatrach Starym, Narodowym, Współczesnym we Wrocławiu; w „Didaskaliach”, „Gazecie Wyborczej” i „Teatrze”.