3/2012

Trzy spojrzenia na Rumunię

Największy protest społeczny w Rumunii lat ostatnich zamienił się w pewnej chwili w taniec w rzędzie, dość modny na imprezach i weselach. W ten sposób dał o sobie znać miorityczny duch Rumunów.

Obrazek ilustrujący tekst Trzy spojrzenia na Rumunię

fot. Lucian Muntean

Najtrudniejsze, kiedy masz mówić o swoim kraju, jest znalezienie właściwego początku. Innymi słowy, zidentyfikowanie miejsca, z którego wyruszysz, by możliwie najpełniej ukazać stany, których doświadczasz, gdy myślisz o własnym kraju. Jeżeli o mnie chodzi, znalazłem co najmniej trzy miejsca, które powiedziały mi coś o Rumunii i w ten sposób stały się punktami wyjścia. Chociaż może się to wydawać zaskakujące, żadne z nich nie przynależy geograficznie do terytorium mojego kraju. Wszystkie trzy to miejsca, z których mogłem zobaczyć Rumunię inaczej. Tak więc będę mówić o Rumunii z perspektywy Warszawy (Polska), Nowego Orleanu (USA) i Rijeki (Chorwacja).
Nie wybrałem Warszawy kurtuazyjnie, lecz dlatego, że podczas wizyty w stolicy Polski nadszedł moment, w którym odkryłem, że nie jestem przygotowany do prowadzenia dyskusji o Rumunii z obcokrajowcami – w tym przypadku polskimi studentami, którzy przebywali w Bukareszcie na stypendiach lub praktykach. Zaproszony w 2008 roku do Polski na kilka spotkań literackich, miałem okazję spotkać się ze studentami języka rumuńskiego jednego z warszawskich uniwersytetów. Z literatury szybko zeszliśmy na ciekawostki związane z naszymi krajami. Najpierw ja mówiłem o Warszawie, która wywarła na mnie niesamowite wrażenie. Kilku spośród rozmówców mówiło z kolei o Bukareszcie, który podobne wrażenie wywarł na nich. W miarę rozwoju dyskusji doszliśmy do dziwnej polemiki: z jednej strony ja wychwalający Polskę – taką, jaką odkryłem w kilka dni, z drugiej strony oni zachwalający Rumunię – taką, jaką odkryli podczas swoich podróży. Każdy podkreślał zalety drugiego kraju, niekiedy na niekorzyść własnego. W pewnym momencie wszystko sprowadziło się do dziecinnej gry, co – gdy zorientowaliśmy się, w jakim kierunku zabrnęła nasza dyskusja – przyprawiło nas o wybuch śmiechu. Ale, jak mówiłem, był to moment, w którym zrozumiałem, że na sposób, w jaki odnosimy się do własnego kraju, ma wpływ głęboko ludzka cecha, mianowicie: to, co nasze, zdaje się nam mniej piękne, mniej interesujące niż cudze. A to drobne odkrycie z tamtej chwili zmusiło mnie do spojrzenia na mój kraj innymi oczami, w sposób odmienny od człowieka, który żyje w nim na co dzień. Nauczyłem się, innymi słowy, nie tylko patrzeć, ale właśnie widzieć Rumunię. Tak więc pierwszy rozdział będzie o Rumunii takiej, jaką widzę dziś.
Do Nowego Orleanu przybyłem jesienią 2010 roku, także na serię spotkań literackich. Tam nauczyłem się ponownie rozpoznawać pozytywny sens słowa „patriotyzm”. Lata komunistycznego reżimu, w którym wszystko robiło się z poczucia „patriotyzmu”, potem lata przejściowe, w których idea patriotyzmu została zawłaszczona przez ultranacjonalistyczne partie, sprawiły, że praktycznie przestałem używać tego słowa. W Nowym Orleanie spotykałem jednak na każdym kroku rozmaite slogany, znaki, także na podkoszulkach, wyrażające amerykański i lokalny patriotyzm. Przyznaję, że na początku przyglądałem się tym wszystkim manifestacjom ironicznie, z niesłuszną wyższością Europejczyka. Potem, jedynego deszczowego dnia, który tam spędziłem, schroniłem się pod zadaszenie we French Quarter, a obok mnie pojawił się bezdomny. Ulewa trwała godzinę – którą, chcąc nie chcąc, przeczekałem w towarzystwie tego człowieka. Zaśpiewał dla mnie bluesa, opowiadał mi o polityce, o sensie życia, o pięknie, o USA, o świecie. Nie uprawiam teraz literatury, relacjonuję szczerze niektóre fragmenty tamtej dyskusji. „Świat jest historią, która dla mnie zaczyna się tutaj – powiedział. – Dla ciebie – w Rumunii. Dla Niemca początek ma w Niemczech. Jak się ta historia kończy – nikt nie wie. Ale wiesz, co jest najlepsze? Że do czasu jej zakończenia, które może być radosne, a może być smutne, to my tworzymy tę historię. Ja, ponieważ mam wokół wspaniałe miasto, cudowny kraj, mam najpiękniejszą historię na świecie. Wszystko to, co widzisz wokół, jest moją historią. Jem, żyję, uprawiam miłość, czuję się świetnie w tej historii”. Mniej więcej tak do mnie mówił, żarliwie, amerykański bezdomny. I nieświadomie przedstawił mi sposób, dzięki któremu nie tylko mogłem zobaczyć mój kraj innymi oczami, ale też odczuć go inaczej, poczuć się jego częścią. Odczuwać go jak pewną historię. Dlatego też kolejny rozdział mojego tekstu będzie poświęcony temu, w jaki sposób zacząłem odczuwać Rumunię.
W Rijece byłem na wakacjach, cztery lub pięć lat temu. Któregoś dnia pewien mężczyzna, słysząc, jak rozmawiam z żoną po rumuńsku, wtrącił się do naszej dyskusji. Miał wspomnienia z Rumunii – nie tylko bukareszteńskie, ale też z miasta, w którym mieszkam, z Jass, położonych na północnym-wschodzie kraju. Pozostając pod wrażeniem piękna Chorwacji, wspaniałych krajobrazów, które spotykaliśmy na każdym kroku, zacząłem wychwalać jego kraj. Tak jak przydarzyło mi się to później w Warszawie, Chorwat odpowiedział, opowiadając mi o szoku, jakiego doznał w Rumunii. Przebywał w Bukareszcie i zobaczył na plakacie zapowiedź przedstawienia. Na pół godziny przed spektaklem przyszedł do teatru, by kupić bilety. Był zaskoczony reakcją kobiety przy wejściu: „Jak to, chce Pan kupić bilety teraz? Są wyprzedane od tygodnia”. Chorwat mieszkał w Rumunii pół roku, podobnych sytuacji doświadczył też w Jassach. Przytaknąłem, jakby to była najbardziej oczywista rzecz w świecie, bo wiedziałem, że tak jest – nawet w moim prowincjonalnym mieście bilety na niemal wszystkie spektakle teatralne można dostać najpóźniej trzy dni przed przedstawieniem. Odpowiedział, że dla niego pozostanie to szokiem, bo w Chorwacji rzadko się zdarza, nawet w stolicy, by wystawiano przedstawienie przy pełnej sali. Chyba że jest to bardzo nagłośnione w mediach i rzeczywiście ogromne przedsięwzięcie.
Jako ten, który skarżył się wielokrotnie, w tym publicznie, na brak kulturalnego apetytu Rumunów, nagle zdałem sobie sprawę, że postępuję błędnie, oceniając przez skrzywiony pryzmat głęboko osobistych doświadczeń to, co dzieje się wokół. Stałem się bardziej uważny. Tak więc trzeci rozdział tego tekstu będzie poświęcony temu, w jaki sposób zdołałem poznać swój kraj nie tylko przez to, co widzę i czuję, ale także przez to, co rozumiem z jego duchowości i kultury.

Rumunia – taka, jaką udało mi się zobaczyć
Zacznę od trasy dla zagranicznego turysty. Nie chciałbym jednak odwoływać się do przewodników turystycznych, lecz postawić także na opowieść – jako że jestem pisarzem, mam nadzieję, że moje opowiadanie zostanie zaakceptowane, przynajmniej jako rodzaj zawodowego skrzywienia. Co więcej, chciałbym postawić na osobistą historię. I opowiedzieć wam, jak wracając kiedyś z zagranicy do Rumunii samochodem, wjechałem do kraju przez Banat, tj. najbardziej wysuniętą na zachód część kraju, a mój nastrój zmienił się natychmiast, jak tylko napotkałem rumuńskie drogi. Nie mam powodu, aby to ukrywać: pod względem infrastruktury, po chaotycznym, niedbałym myśleniu komunistycznego reżimu, dwadzieścia dwa lata, które po nim nastąpiły, nie zdołały naprawić zbyt wiele. Lub, w każdym razie, nie wystarczająco wiele. Tak więc mój nastrój zmienił się nagle, kiedy ponownie wjechałem na lokalne drogi. A potem, gdy wjeżdżałem do Timişoary, stolicy tegoż Banatu, przez peryferia, szarość bloków pogłębiła ten stan, a porównanie z Zachodem zostawionym za sobą nasunęło się samo. Założyliśmy sobie – ponieważ byłem z rodziną – że przedłużymy nasze wakacje o kilka dni spędzonych w kraju, w różnych miejscach, które chcieliśmy odwiedzić. Ale w chwili wjazdu do Timişoary czytałem na twarzach członków rodziny, że każdy pragnął raczej znaleźć się w domu, niż kontynuować zaplanowaną podróż. Miałem do przemierzenia prawie 1000 km na wschód, gdzie mieszkamy, więc nikt nie widział sensu robienia przerw dla przyjemności.
Prowadzę was jednak ze sobą, krok po kroku, przez tę trasę, przez osobistą historię, ponieważ może się zdarzyć, że niektórzy z was ją powtórzą. Nawet jeśli nie będą podążać dokładnie tą samą drogą. Tamtego wieczoru zostaliśmy w Timişoarze, mieście, które widziałem tylko raz, w dzieciństwie, w czasie komunistycznego reżimu. Niechętnie zgodziłem się opuścić hotel, pod naciskiem dzieci, które miały ochotę na spacer. Tak dotarliśmy do placu Opery. Usiedliśmy przy stoliku jednego z kilkudziesięciu ogródków restauracyjnych na ogromnym rynku. Światła, stare budynki wokół, muzyka z placu, wesołość ludzi przy innych stolikach – wszystko to w krótkim czasie zmieniło nasz nastrój. Mimowolnie nasunęło nam pewnego rodzaju zabawę. „Przypomina Piazza delle Erbe w Weronie” – rozpoczęła ludyczne ćwiczenie moja żona, nadal pod wrażeniem niedawnej wizyty we Włoszech. Napomknąłem więc o Zurychu, szczególnie przez wzgląd na uroczystą atmosferę, którą czułem wokół. Rozmawialiśmy potem o Budapeszcie, o niektórych placach w Paryżu, wróciliśmy przez inne włoskie miasta. Oczywiście, było w tym trochę przesady i niespójności – plac Opery w Timişoarze przypomina samego siebie, i tyle. Wspomniałem wam jednak o nastroju, który zmienił się całkowicie pod wpływem spędzonego tam wieczoru. Przypomnieliśmy sobie, że dziurawe drogi można znaleźć w krajach dużo bardziej rozwiniętych, a stare i szare bloki odkryć na wielu przedmieściach wielkich europejskich miast. I że w ogóle piękno pojawia się poza nimi, w tych miejscach, które przede wszystkim stworzyły w twoim umyśle przewodniki turystyczne, spoty reklamowe, historie znajomych, którzy tam dotarli.
Rumunii nie brakuje pięknych miejsc, lecz przewodników turystycznych z prawdziwego zdarzenia, spotów reklamowych, w które wystarczająco się inwestuje – owszem. I brakuje jej niekiedy, niestety, przyjaciół, którzy by o niej mówili. Ale lepiej nie traćmy z oczu trasy, w którą wyruszyliśmy, prawda? Kontynuujmy ją, nawet jeśli to tylko jedna z wielu tras, które można przemierzyć wzdłuż i wszerz mojego kraju. I mimo ograniczonej przestrzeni powiem wam, mając nadzieję, że potraktujecie mnie jak przyjaciela, który opowiada wam o kraju, który sam odwiedził, że na tej trasie, podobnie jak na trasie naszej podróży, powinien się znaleźć Sybin – niesamowite miasto ze średniowiecznymi budynkami, które w 2007 roku było Europejską Stolicą Kultury. Moglibyście zatrzymać się, tak jak zrobiliśmy to my, w Braszowie z imponującą starówką, który ośmielam się uznać za jedno z najpiękniejszych miast w Europie. Stamtąd można wspiąć się na górę Tâmpa, wokół której położone jest to miasto środkowej Rumunii. A na górze, na szczycie, na który wjeżdża się kolejką, możecie odkryć restaurację z atmosferą sprzed ponad dwudziestu lat, sprzed upadku komunizmu. Dla nostalgików, ale także dla tych z rozwiniętym poczuciem ironii, jest to obiekt, którego nie można pominąć.
Jako wzorowy Rumun skierowałbym was następnie do Bukaresztu, chociaż nie taka była moja trasa. Nie tylko po to, byście zobaczyli słynny Pałac Ludu, ale dla wielu innych imponujących budynków, jak również centrum starego miasta, które, odbudowywane w ostatnich latach, jest na dobrej drodze do odzyskania dawnej świetności. Wysłałbym was, oczywiście, także do delty Dunaju. I poleciłbym, byście nie zignorowali wybrzeża Morza Czarnego.
Wspomniałem o tym wszystkim tylko po to, by się upewnić, że nie pominiecie miejsc, które koniecznie należy zobaczyć. Natomiast jako przyjaciel, który zaprosił was do wspólnego przemierzenia mojej trasy, powinienem kierować was powoli do Jass. Mojego miasta. A tu już nie posłużę wam za przewodnika. Aby przedstawić Jassy, opowiem pokrótce o innym zdarzeniu. O pewnych Niemcach, którzy przybywszy po raz pierwszy do Rumunii, dotarli w pierwszej kolejności do Jass. I którzy, gdy oprowadzałem ich po mieście, fotografowali wszystko wokoło, wznosząc niekiedy zdziwione okrzyki. Zirytowany, w końcu zapytałem, dlaczego są tak bardzo zaskoczeni. Powiedzieli mi, że według informacji, które mieli, byli przygotowani na to, że wylądują w świecie przypominającym postapokaliptyczne wizje z amerykańskich filmów, świecie, w którym będzie brakowało tylko zombie – ale nawet tego nie byli pewni. W każdym razie nie spodziewali się, że odkryją tak europejskie, tak piękne miasto.
Chociaż kocham moje miasto, wyznam wam, tak jak wyznałem to im, że nie jest to najpiękniejsze miasto w Rumunii. Jednak ponieważ wróciłem do domu trasą, do przemierzenia której was zaprosiłem, zatrzymam się tu, choć miałbym jeszcze wiele do powiedzenia, chociażby na temat Bukowiny (gdzie w nadzwyczajnej naturalnej scenerii osadzono dziesiątki starych klasztorów) i o Maramuresz (regionie, w którym między innymi moglibyście zobaczyć wesoły cmentarz w miejscowości Săpânţa – wesoły w tym sensie, że na krzyżach wypisane są ironiczne teksty pod adresem zmarłego, przypominające legendy o przodkach mieszkańców terytorium Rumunii, Dakach, którzy szli na śmierć ze śmiechem). Zatrzymam się więc w Jassach. A ponieważ uważam się za dobrego gospodarza, z przyjemnością zapraszam was, kiedy tylko chcecie, do mojego miasta.

Rumunia – taka, jaką zdołałem odczuć
„W Rumunii można umrzeć na wszystko, tylko nie na nudę”. Autorem tego powiedzenia jest dobry przyjaciel, pisarz Liviu Antonesei, zbiegiem okoliczności od dawna rozmiłowany w Polsce (w ostatnich latach spędził dużo czasu w Krakowie). A autoironia, jakże specyficzna, jest ewidentnym odwołaniem do problemów społecznych, niestety, licznych, z którymi nadal boryka się nasz kraj.
W zeszłym roku gościłem na Festiwalu Literatury w Mantui we Włoszech, gdzie w ramach jednego z wydarzeń zaproponowano mi, bym wybrał słowo definiujące Rumunię. Wybrałem „czekanie”. Nie czułem nic bardziej rodzimego, wyraźniej rumuńskiego niż to czekanie, w którym stale trwamy. I nie chodzi o wieczne czekanie na Godota, lecz to postawione pod znakiem pogodnego godzenia się z losem. Godzenia się, któremu nadałem pewien sens w nawiasie, nieco wyżej, gdy mówiłem o wesołym cmentarzu z Săpânţy. By nadać mu jednak głębsze znacznie, ucieknę się ponownie do opowieści. Tym razem przytoczę ludową balladę rumuńską. Chodzi o najczęściej cytowaną, najbardziej znaną balladę pod tytułem Owieczka (rum. Mioriţă). W skrócie, abstrahując od poezji i koncentrując się wyłącznie na jej sensie, jest to opowieść o trzech pasterzach – każdy reprezentuje jedną z historycznych krain Rumunii. Dwóch pasterzy, zazdrosnych o dobrobyt trzeciego – planuje go zabić. Ale ich niecny plan poznaje „szczególna” owca ze stada pasterza, na którego padł zły los. I, jak to bywa w legendach, rzeczona owca przemawia ludzkim głosem, ostrzegając pasterza przed planowanym morderstwem. Scenariusz do tego momentu jest właściwie hollywoodzki. Mimo rozwijającego się thrillera i świata fantasy na drugim planie sensacyjność jednak zaczyna się dopiero w tym momencie. Bogaty młodzieniec, który wzbudził zazdrość towarzyszy, nie przygotowuje się do konfrontacji, nie organizuje żadnej obrony, nie próbuje nawet skorzystać z nadprzyrodzonych zdolności owieczki, od której zaczerpnięto tytuł ballady. Co zaskakujące, człowiek ten szybko godzi się z losem i zaczyna organizować uroczysty pochówek. Jeszcze bardziej niesamowite jest to, że reaguje tak, choć wie, że wiadomość o jego śmierci zraniłaby straszliwie jego matkę. Chcąc ją przed tym uchronić, prosi tę samą owieczkę, by nie mówiła, że umarł, lecz że ożenił się „z dziewczyną jak królewna, u wejścia do raju”.
Czekanie, jak mówiłem. To jedyna reakcja pastuszka w obliczu śmierci. Czeka, aż się ona dopełni, ale nie z obojętnością. Wymyśla niesamowite opowieści, które ucieszą jego bliskich, które zmyją wszelki żal. Nawet więcej, będą ich radować. W Rumunii wiele się dzisiaj mówi o specyfice rumuńskiej duchowości, która zyskała epitet nawiązujący do wspomnianej ballady, a mianowicie o „duchowości mioritycznej”.
Upraszczając troszkę, tak jak to zrobiłem, relacjonując wam w dużym skrócie historię Owieczki, która skądinąd jest pełna uroku, w której smutek miesza się z radością, pozwolę sobie stwierdzić, podając kilka przykładów, że miorityczny duch funkcjonuje w pełni także w aktualnym społeczeństwie. Bez wchodzenia bezpośrednio w politykę – potrzebuję odwołać się do niej wyłącznie ze względu na przykład: w 2009 rząd postanowił przedsięwziąć ostre środki oszczędnościowe. A kiedy mówię „ostre”, nie pozostaje mi nic innego, jak uciec się do liczb. W kraju Unii Europejskiej, gdzie średnie wynagrodzenie wynosi mniej niż 300 euro, rząd rozpoczął cięcia wynagrodzeń na państwowych posadach nie mniejsze niż o 25 procent – nigdzie indziej w Europie nie dokonano podobnych obniżek. Jednocześnie, jako że aparat państwowy jest bardzo przeładowany, setki tysięcy pracowników budżetówki zostało zwolnionych w ciągu ostatnich dwóch lat. Prawdopodobnie spodziewalibyście się w tej sytuacji masowych protestów. Były protesty. Tysiące ludzi zmobilizowanych przez związki zawodowe wyszło na ulice w dwóch, trzech rzędach. Jako że manifestacje pozostały bez oddźwięku, media skoncentrowały się głównie na transparentach i ironicznych sloganach pod adresem prezydenta i rządu. A zwłaszcza na sposobie, w jaki rozwinął się największy taki protest: manifestanci w pewnym momencie rozpoczęli taniec w rzędzie, dość modny w tamtym czasie na imprezach, na weselach. Rodzaj wesela, innymi słowy. Podobnie jak pasterz z ballady Mioriţă, który widział swój rychły koniec.
Podczas gdy zarówno opozycja, jak i społeczeństwo obywatelskie były zaskoczone, zaintrygowane, a nawet oburzone, że ludzie reagują tak spokojnie na tak drastyczne środki, nie mogłem nie zrobić kroku w tył i nie podziwiać tego, co się stało. Bo przecież w gruncie rzeczy nie chodziło o tchórzostwo czy obojętność. Ale o mioritycznego ducha, o którym już wspomniałem. Za sprawą którego nawet z najczarniejszej czerni możesz wydobyć plamę koloru, światła. Kiedy po dwóch latach, w chwili pisania tego artykułu, ludzie ponownie wyszli na ulicę, tym razem z powodów dużo bardziej złożonych, ciekawość pchnęła mnie przede wszystkim do studiowania haseł na transparentach, słuchania okrzyków. I miałem powody, by to robić: rumuński protest opiera się w przeważającej mierze na ironii właśnie (pod adresem rządu) i autoironii, o której już mówiliśmy.
Przytoczę tu jeszcze tylko jeden przykład, ponownie wracając do okresu komunizmu. W Rumunii tamtym czasów, mroźnej, wygłodzonej i wyśmiewanej, najczęstszą formą oporu były żarty, dowcipy o zabarwieniu politycznym. Stało się to fenomenem, codziennie pojawiały się nowe i nowe. Ludzie brali odwet na systemie, opowiadając sobie szeptem dowcipy i śmiejąc się głośno, koniec końców z własnego nieszczęścia. Czy dostrzegali w nich nieświadomość, obojętność? Wręcz przeciwnie, były formą manifestacji żywego organizmu, pogrążonego w bólu. Który chronił się poprzez śmiech. A to, podobnie, przynależy do mioritycznego ducha. Stanu, który ostatecznie przynosi zadowolenie.
W Rumunii naprawdę nie odnotowano żadnego zgonu z powodu nudy.

Rumunia – taka, jaką zdołałem zrozumieć
W ostatnim dziesięcioleciu, po tym jak lata dziewięćdziesiąte zajmowały się raczej odzyskiwaniem (wspomnień, rękopisów z szuflady, filmów lub przedstawień o charakterze lekkim i naturalnie uleczającym), sztuki rumuńskie zaczęły poruszać nie tylko tematy przeszłości, ale także teraźniejszości. Nierzadko jednak takie podejście wywoływało skandale, bowiem krytyczne spojrzenie na poważne problemy własnego kraju może urazić uczucia skrajnych lub koniunkturalnych patriotów. Rumuńskie przysłowie o pejoratywnym wydźwięku mówi o „zamiataniu śmieci pod dywan” – o czymś, na co w zasadzie nikt nie powinien się godzić. Jednak kiedy zabieramy się do sprzątania, podnosi się wiele rozdrażnionych głosów.
Losy sztuki w ciągu ostatnich dziesięciu czy dwunastu lat nie wyzwoliły się spod znaku wewnętrznego skandalu. Podwojonego – szczególnie w przypadku filmu czy teatru, ale także plasującej się tuż za nimi literatury – przez międzynarodowe sukcesy. Natomiast w kraju reżyserzy, tacy jak Cristi Puiu (ze słynnym filmem Śmierć pana Lăzărescu) albo Cristi Mungiu (4 miesiące, 3 tygodnie i 2 dni, film, który zdobył Złotą Palmę w 2007 roku), czy pisarze, tacy jak Mircea Cărtărescu lub Dan Lungu, tłumaczeni na wiele języków, oraz wielu innych oprócz wymienionych, nie uniknęli wściekłości tych, którym nie spodobała się „nędzność” Rumunii, o której opowiadają w swoich dziełach. Chociaż obraz kraju jest i tak zniekształcony przez niektórych Rumunów osiedlonych na Zachodzie, o nie najbardziej ortodoksyjnym sposobie myślenia, napisano tysiące rozwścieczonych stron w różnych publikacjach na temat zła, jakie sztuka o charakterze społecznym, krytycznym wyrządza krajowi.
Czytając takie reakcje, pomyślałem o irańskim kinie, które jest nadzwyczajne samo w sobie, chociaż czasami przedstawia sprawy w sposób, który skłonił reżim w Teheranie do zamknięcia niektórych reżyserów w więzieniu. Czy zmieniliśmy spojrzenie na Iran pod wpływem „nędznej” i „reakcyjnej” perspektywy filmów? Osobiście powiedziałbym, że tak. To wystarczyło, bym zapragnął, mimo obaw, które wywołuje we mnie system polityczny tego kraju, przynajmniej raz w życiu odwiedzić Iran.
By dać bardziej klarowny przykład, związany z publikacją, dla której piszę ten artykuł i jej czytelnikami, wyznam, że bardzo chciałem przyjechać do Polski po przeczytaniu Sławomira Mrożka. Ale nigdy, nawet przez chwilę nie myślałem, że wyląduję w absurdzie podobnym do przedstawianego w jego utworach, nie wyobrażałem sobie, że mógłbym się głośno śmiać z ludzi z Polski, tak jak śmialiśmy się z postaci i z postaciami Mrożka (w prozie lub dramacie). Zarówno on, jak i Olga Tokarczuk, Paweł Huelle, Andrzej Stasiuk czy Andrzej Szczypiorski, by przywołać tylko kilku polskich pisarzy współczesnych, których miałem okazję czytać, bez względu na poruszane tematy wzbudzili we mnie – poza wszelkimi dyskusjami natury estetycznej – wyłącznie zainteresowanie, podziw, uznanie dla tego, co ewokuje Polska z ich książek. Ponieważ sztuka może to robić, potrafi to robić.
Poprzez swoją sztukę Rumunia otrząsa się z chorób, doświadczając szczęśliwej rekonwalescencji. I będzie nadal to robić. Nadal będzie starać się w ten sposób zostać zrozumiana. Na szczęście jest coraz więcej Rumunów, którzy to pojęli. I którzy zwrócili się do sztuki, ciesząc się nie tylko z jej walorów estetycznych, ale i z sublimacji, którą im oferuje. Nie mogę zakończyć tej drobnej dygresji, nie podkreślając raz jeszcze, że nie tylko reżyserzy, którzy zrobili spektakularną międzynarodową karierę, jak Silviu Purcărete lub Andrei Şerban, sprawiają, że rumuńscy miłośnicy teatru przemierzają setki kilometrów, by dotrzeć do miast, w których wystawiane są nowe produkcje. Sprawia to również wielu młodych reżyserów, o których, jestem o tym przekonany, artystyczna Europa będzie mówić w nadchodzących latach.

***

Kiedy zacząłem pisać ten tekst, nie miałem zamiaru nadać mu szczególnie pozytywnego tonu. Zastanawiam się teraz, gdy prawie dotarłem do końca, dlaczego wyszło właśnie w ten sposób. Dlaczego Rumunia, która pojawia się w powyższym opisie, została w znacznej mierze odmalowana w ciepłych kolorach. To tym bardziej zaskakuje, że jestem publicystą i w moich artykułach, nakierowanych na politykę wewnętrzną, perspektywa jest niemal zawsze krytyczna, ostra, z rzadka pozytywna. Nie, nie jest też odpowiedzią to, że dałem się ponieść tendencji, którą dopiero co skrytykowałem wyżej, wyrażonej w powiedzeniu o zamiataniu śmieci pod dywan. Napisałem tak, ponieważ Rumunia, którą widzę, czuję i rozumiem, chociaż może się to wydawać zaskakujące, przypomina wyjątkowy spektakl teatralny. Są w nim dobre i złe historie, dobrzy i źli bohaterowie, ale zawsze podlegają urokowi, w który wprowadza nas konwencja teatralna. Oczywiście istnieją kulisy, a za nimi czar pryska. Ale zadanie kulis w rzeczywistości polega właśnie na zapewnieniu magii na scenie, budowaniu jej. Kiedy piszę teksty publicystyczne na tematy polityczne, jestem tym widzem, który ma dostęp do kulis. Ale gdy jestem w sytuacji, w której mam napisać tekst o spektaklu, którym jest, koniec końców, mój kraj, pozwalam porwać się wyłącznie jego magii.
Na koniec nie będę was nakłaniał do pilnego zakupu biletów na spektakl, który starałem się wam przedstawić. Jeśli nie udało mi się was przekonać tym artykułem, podobne zdanie końcowe byłoby zbędne. Tym bardziej byłoby niepotrzebne, jeśli udało mi się to zrobić. Tak więc zakończę dużo prościej, dziękując wszystkim tym, którzy towarzyszyli mi w lekturze tekstu aż do tego momentu.

tłum. Joanna Kornaś-Warwas