4/2012

Ścięte głowy jako latarnie

 

„Ale posłuchajcie tego języka, którym mówi do was wasza cywilizacja”. Wystarczy się zdaniem poety wsłuchać w dzisiejszą polszczyznę i już nie trzeba wiele pisać o wolności współczesnych. Rymkiewicz słyszy, że dzisiejszy polski rzęzi, duszony chyba, albo nawet powoli zarzynany. Rzęzi z mediów, rzęzi na ulicy. „Jeśli cywilizacja bełkocze i rzęzi, no to chyba kona”. We frazie „no to chyba” jednak kryje się odrobina nadziei. A kiedyś polszczyzna mówiła czysto i dumnie na miarę wolności wewnętrznej dawnej kultury, na miarę dawnej indywidualnej suwerenności. W czasach Kochanowskiego polski wzniósł się na wyżyny – jasno mówił i mądrze, jasno nawet o mrocznych sprawach istnienia, ponieważ wyrażał kulturę wolną i bogatą. U Kochanowskiego znajduje Rymkiewicz bogactwo tonów i sensów, wszystko, co potrzebne, by głęboko świat odczuwać. Głęboko odczuwać, to znaczy podziwiać i doznawać dreszczu na widok nadzwyczajnego, okrutnego i niezrozumiałego widowiska, jakim jest życie. Rymkiewicz tak mocno akcentuje tremendum, że harmonia polskiego renesansu drży w posadach.
Właściwie poeta chce wywrócić nasze banalne przekonania o łagodnym wieku XVI i o łagodności Polaków w ogóle, te „słodkie i mdłe łgarstwa”, które mają ukryć prawdziwe piękno, chce, by powaga śmierci, okrucieństwa i mordowania wyjrzała spod wmówionych frazesów. Bez okrutnego, niezakłamanego teatru realności pojmowanie istnienia kłamstwem się staje i w konsekwencji rodzi jednostki pogodzone z utratą wolności. Nie znajduję u Rymkiewicza wiele nadziei na odmianę historii, raczej sprzeciw, a czasem nawet wściekłość na los, który doprowadził do dzisiejszego podduszenia wolności indywidualnej. Poeta rozważa dzieje Samuela Zborowskiego, by się dowiedzieć, kiedy koło fortuny obróciło się przeciw naszej suwerenności wewnętrznej. Takich poszukiwań nie zaryzykuje żaden historyk, gdyż nie należą do porządku rozumu, do porządku teorii, do porządku praw rządzących dziejami – w ogóle do porządku nie należą, raczej do wizji.
Nie chcę jednak przeciwstawiać poetyckiego widzenia i naukowej historii, by w Rymkiewiczu dojrzeć wcielenie Słowackiego. Nie, w Samuelu rozmawia z dziejami badający dokumenty historyk, sceptyczny, porównujący źródła, zastanawiający się nad metodą, po wielekroć zajmujący się tą samą sprawą, falsyfikujący swe teorie i odkrycia, cierpliwy mieszkaniec archiwów. „Dobrze jest patrzeć w głąb dziejów zimnym okiem, ale są takie rzeczy, których zimne oko nie zobaczy – takie rzeczy, które można ujrzeć tylko okiem natchnionym, tylko okiem zamglonym, tylko przez łzy”. Okiem natchnionym ujrzał więc Rymkiewicz poprzez dokumenty tamtego czasu punkt kardynalny historii Polski. Można napisać historię heroizmu, dobrobytu czy głupoty, Rymkiewicz stworzył historię z punktu widzenia wolności jednostkowej, gdyż taka wolność zdaje mu się konstytuantą polskości.
Wewnętrzną suwerenność zaczęliśmy zdaniem poety stopniowo tracić, gdy straszny hetman Zamojski uwięził, a potem za zgodą Walezego posłał na śmierć Samuela Zborowskiego. Wtedy o świcie, albo chwilę przed świtaniem, gdy ścinano Samuela, realność dała znak, że nie można bezkarnie ściąć wolności, bo wpisana została w polski los. Pomocnik kata, bo kat uciekł, ściął banitę, który wrócił do kraju i został przez ludzi Zamojskiego pojmany. Gdybyż wtedy żył Rymkiewicz, czy coś wymyśliłby, żeby nie skazano Samuela, a wraz z nim nie skazano wolności? Nawet gdyby wymyślił, los Samuela musiał się dopełnić, dziś ten los dopiero możemy pojąć. Gdybyż żył – napisałem, ale przecież Rymkiewicz żył wtedy i 26 maja 1584 roku o godzinie 4.27, a może parę minut wcześniej, był przy dekapitacji, chustkę we krwi umoczył i poprzysiągł zemstę. Jego obecność – pod postacią mężczyzny w czerni – poświadcza jedno ze źródeł. „Dotrzymałem słowa. Ta książka to jest zemsta za tę krew niewinną. Ta książka to jest zemsta za odciętą głowę”.
Ponad pięćset lat czekał zatem Rymkiewicz na zemstę. Zresztą, czy książka może pomścić Zborowskiego i napiętnować Zamojskiego? Papierowa zemsta pachnie bezsilnością, również bezsilnością wobec współczesności różniącej się od dawnej Polski, innej, bo gubiącej wolność jednostkową, i innej, bo zapominającej o wielkiej przeszłości: „tamta (w XVI wieku) cywilizacja była równie wysoka jak ta, którą teraz u siebie mamy; może nawet wyższa; i tylko troszeczkę inna”. Współczesnych, którzy zapomnieli, jak smakuje wolne życie, Rymkiewicz chce przenieść do renesansu, by przejął ich dreszcz szlachetnej sztuki istnienia, gdyż w czasach Kochanowskiego kultura rozdawała role w prawdziwym teatrze, a nie nudnej – jak w Szewcach – farsie. Rymkiewiczowi rzeczywiście udaje się przenieść siebie i czytelników w czasy renesansu, bo najnowszy Samuel Zborowski to jednak doskonalszy wehikuł czasu niż Żmut z roku 1987. My również dzięki wehikułowi możemy patrzeć, jak bohater o świcie umiera, możemy jego oczami spojrzeć ostatni raz na rzeczy świata tego, a nawet dotknąć wzrokiem chusteczki, którą moczy we krwi czarny (nie)znajomy. I wielu innych rzeczy tamtego świata w Samuelu smakujemy: drogiego wina węgierskiego, miodu z barci, wieczoru w Czarnym Lesie, wielkopańskiego życia, które liczy się tylko z wolnością innych, różnych sposobów wykonywania kary śmierci, dowodów swawolnego okrucieństwa czy bogactwa dawnej polszczyzny, która w swej żywotności umiała też zręcznie na wiele sposobów kutasa nazywać (osobny rozdział), i wiele innych konkretów. Niepoprawny Rymkiewicz oddaje się tamtemu niesłychanie zmysłowemu, konkretnemu światu, przekonując nas, że nad zwyczajnością chwil należy bronić się przed nicością, która i tak nas czeka, jako się nasi przodkowie bronili. Poeta nie wierzy ani w tamten świat, ani w istotę rzeczy, ani w sens czy bezsens istnienia. Uroda rzeczy tego świata wydarta nicości, abstrakcji i pozorowi – to go zajmuje. I wspólnota szlachetnych, dostojnych osób, wolnych w swych sądach, wspólnota istniejąca w XVI wieku, dziś ograniczona do niewielu. Nie tylko Samuel ma nas wyzwolić, ale i osobista zachęta autora, by prowadzić życie w duchu polskiej cywilizacji, samowystarczalnej, zróżnicowanej, odróżniającej się od innych kultur.
W równym stopniu co Zborowski, i co dawna Polska, bohaterem tego i innych esejów Rymkiewicza jest sam autor, jego myśli, jego rozważanie językowych metafor, a w Samuelu także picie wina, wzrok obejmujący drzewa za oknem, łysa „sarmacka” głowa, jego koty uczące go kociości, nawet jego dreszcz, gdy słucha arii z Orlanda szalonego Vivaldiego. Dlatego też i coś dawnej Polsce się w tej książce dostaje od współczesności. Kochanowski z rodziną może przed swym drewnianym dworem posłuchać, oparty o wysoki zagłówek drewnianego krzesła, w wykonaniu Marilyn Horne wspaniałej arii, której sens przecież wyraził w swojej poezji. Słucha arii też Rymkiewicz, delikatnie świecąc – tak sobie wyobrażam – mlecznobiało w półmroku. Piękny obraz wspólnoty w imię dobrego smaku powołanej do istnienia. Wybrzmiewają frazy wywiedzione z Ariosta (którego, już po śmierci Jana, przełoży Piotr Kochanowski): „nel profondo cieco mondo” („świecie ślepy i głęboki” – tłumaczy Rymkiewicz). Kiedy słucham słynnej arii, która i mnie przejmuje, choć w wykonaniu Magdaleny Koženy, jedna myśl psuje mi obraz wieczoru w Czarnym Lesie: Rymkiewicz nawet słowem nie wspomniał w swej książce o nici mecenatu, która łączyła Zamojskiego i Kochanowskiego. Zamojskiego, tego wroga wolności szlacheckiej, tyrana, którego poeta „po prostu nie cierpi”. Czy wizja Zamościa, geometrycznie pomyślanego, zapowiadającego schludne więzienia późniejsze, kłóci się z Vivaldim?
Okrucieństwo, wieszanie i synonimy kutasa, tak drobiazgowo, tak rzetelnie oddane, muszą rzecz jasna razić modernizatorów i zwolenników postępu. „Do Europy, ale nie z Samuelem Zborowskim” – może wkrótce taką książkę ktoś postępowy napisze, gdyż ten zmarły jest absolutnie wykluczony, oczywiście wspólnie z autorem, który ma tak reakcyjne własne zdanie. Rymkiewicz teorii moralnego postępu społeczeństw, uzyskanego dzięki poprawności politycznej, przeciwstawia koncepcję regresu i niepoprawnej wolności, poprawionemu życiu – życie nieokiełznane, przyszłej doskonałości – przeszłą wspaniałość, eufemizmowi i piarowi – dosadność i okrutną prawdę, linii wyznaczonej przez rozum – splątanie, żmut, nieprzewidywalność. Eseje Rymkiewicza od początku szukają form nielinearnych, kapryśnych, wielowarstwowych, w zasadzie treści w jego książkach poszukują swoich narracji. Samuel to właściwie silva rerum, w której poeta rezygnuje często z porządkowania danych, jak rezygnuje się z abstrakcyjnych kategorii, by ocalić złożoność opisywanego świata. We fragmentach filozoficznych widać też wpływ esejów Nietzschego, zwolennika jeszcze bardziej szalonego regresu, bo do czasów sprzed Sokratesa. Powiedzieć można, że Rymkiewiczowska sylwa szlachecka wychodzi naprzeciw sylwie współczesnej, jego odnowiona sylwa nietzscheańska naprzeciw sylwie nyczeańskiej (Ryszard Nycz sylwy współczesne nazwał), jego winorośl naprzeciw kłączu – w dzikim winie ukryte monstra.
Rymkiewicz napisał apoteozę cywilizacji polskiej XVI wieku, a nie tylko apologię Zborowskiego. Podobnie jak jego wielcy poprzednicy: Burckhardt, Stendhal i Witkacy, pokazuje poeta, że niezwykła, wolna i czasem okrutna, kultura stwarza nadzwyczajne jednostki, i porywczego Samuela, i genialnego Kochanowskiego. I mniejsza o koszty, które zawsze są wielkie, o gniecione przez los istnienia ludzkie. Oczywiście taka pochwała nadzwyczajności brzmi okropnie dla zwolenników demokracji, bo też ani demokracja, ani państwo nie znaczą wiele dla Rymkiewicza, ale wspólnota cywilizacyjna i jednostkowa wolność w granicach wspólnoty. Łatwiej mu zgodzić się na nadużycie wolności niż na abstrakcyjną władzę państwa. Współczesność poddaje życie tyranii rozumu i zamyka w więzieniu ograniczonej wolności – sądów i czynów, a życie jest nieprzewidywalne i wspaniałe. „Amor fati” – ta fraza Nietzschego (poeta pisze o nim „porządny człowiek” i „geniusz w stylu trochę dziewiętnastowiecznym”) przemawia z Samuela Zborowskiego, choć mogłyby mówić i zdania z Kronik włoskich, i z Gyubala Wahazara, i nawet z Mątwy. Rymkiewicz przywołuje pisma Nietzschego z ostatniego okresu twórczości, głównie Wolę mocy, i w tym też jest przekorny, bo przecież moc współcześnie niektórym tylko smakuje faszyzmem.
Wzniosła wiedza radosna o istnieniu strasznym i wspaniałym uderza w stereotyp mówiący o polskiej łagodności i tolerancji. Kto wam to wmówił, że aż znieprawiliście wolność, którą tak lękliwie podziwiano w Europie? – pyta nas Rymkiewicz w Samuelu. Czasem nawet zamiast jakiegoś wielkiego Polaka „popełnia” sam zbrodnię, na kartach książki, tak jak w Wieszaniu. We własnych myślach rozważa wyimaginowaną wielkość narodu, który zdobył się na czyn straszny i wspaniały (jego zdaniem), gdyż „każde królobójstwo okazuje się wreszcie korzystne dla narodu królobójców. O Polakach, którzy odważyli się na taki straszny czyn i dziki czyn, Europa myślałaby ze zgrozą (i skrywanym podziwem)”. Czy takie myśli wypowiada wizjoner czy chłodny analityk znający choćby teorie Girarda, albo może szaman po studiach etnologicznych? Nie pierwszy raz „zimne oko” Rymkiewicza opowiada o straconej okazji na mord założycielski, na zbrodnię scalającą wspólnotę i potwierdzającą świętość wspólnotowych wartości. Nie zabiliśmy zdrajcy Walezego, zabiliśmy Zborowskiego, nic dziwnego, że i Rzeczpospolita zaczęła się potem rozpadać.
Kiedy dziś odrzuca się Rymkiewicza, chce się wierzyć, że współczesnego społeczeństwa już nie konsoliduje krew przelana, a nawet jeśli społeczeństwo potrzebuje scalenia, choćby w imię „świętych wartości”, takich jak wolność, to nie potrzeba do tego rozlewu krwi, tylko rozumnego aktu woli. Dla poety krew i wola to właściwie jedno i to samo, czyli dwa imiona schopenhauerowskiej potężnej fatalnej siły, która musi przynosić zniszczenie. Od tej ciemnej siły Rymkiewicz – podobnie jak kiedyś Nietzsche – szuka wybawienia i znajduje w jej pochwale, w apoteozie szalonego ludzkiego istnienia. Trzeba czytać eseje poety jako apoteozę fantastyczności istnienia i jako apologię form cywilizacyjnych, którym ciągle grozi katastrofa, choćby nudna katastrofa trywializacji. Niejednemu wcześniej pisarzowi czy filozofowi, na przykład naszym wieszczom, pisały się obrazy zbrodni, w imię innych wartości, także nie do przywrócenia. jak bywa z wyznającymi amor fati, że chcą dopomóc losowi, dobrze, że tylko poprzez sztukę, i to sztukę dowcipną.
Wymyślona piękna zbrodnia, zbrodnia jako dzieło sztuki, to motyw znany od dawna, znany z de Quinceya, Baudelaire’a czy Barbeya d’Aurevilly’ego. Pozwólmy również Rymkiewiczowi wykrzyknąć: „Jaka piękna scena – jedna z najpiękniejszych w naszych dziejach! Jakie piękne królobójstwo – ale tylko w mojej wyobraźni”. Przecież to tylko czarny humor, metafizyczny sprzeciw wobec kolei losu, kaszka z mlekiem dla Polaków przyzwyczajonych do czarnej polewki historii. Jeśli rację miał Miłosz w Ziemi Ulro, że Polacy oswoili się z czarnym humorem, że historia nauczyła Polaków się śmiać z okrucieństwa historii, to żaden wstrząs, żadna makabra narodowa nas nie otrzeźwi wystarczająco, byśmy zadbali o utraconą wolność ducha. Tym bardziej makabra wymyślona czy uwznioślona. Walezy ze strzałą w gardle czy głowa rozpłatana na dwie połowy dająca stereofoniczny koncert wycia to sceny z szalonego theatrum mundi, które potrzebują artysty, a nie cynicznego dziennikarza – hipokryty. W Samuelu znalazły na szczęście artystę, jednego z nielicznych dziś mistrzów polszczyzny. Makabra dla poety jest znakiem witalności, a nie smutnym dowodem nieucywilizowania. Takie sądy mógł formułować de Sade czy Bataille, może też Rymkiewicz. Wypowiada je wielbiciel Monteverdiego i Sigismonda d’India oraz kociej mądrości, spokojny „rewolucjonista” z Milanówka, który nie wierzy, że istnieje jakaś forma kultury, która zapanuje nad ludzkimi ciemnymi siłami. „Porządek nie mógł więc sprostać życiu, załamywał się nie mogąc go uporządkować i niepohamowane planetarne życie – czyli wieszanie, ścinanie, ćwiartowanie, palenie na stosie i tak dalej – triumfowało – w swoim wspaniałym chaosie, zachwycającym nieporządku, cudnym bałaganie” – wznosi się euforycznie autor Samuela. Tak rozwinął się wspaniale klasycyzujący poeta.
Spodziewałem się, że Rymkiewicz zacytuje też Ecce homo Nietzschego, gdyż wsparłby swą książkę na analogii (tak lubi tę figurę) o zaskakującym ukrytym znaczeniu: „A przecie przodkowie moi byli szlachtą polską: stąd to posiadam we krwi wiele instynktów rasowych, kto wie? Może nawet liberum veto? Jeśli pomyślę, jak często w drodze przemawiają do mnie jako do Polaka, i to Polacy sami, jak rzadko biorą mnie za Niemca, to mogłoby się zdawać, że należę tylko do Niemców nakrapianych”. Wiadomo, Nietzsche, niestety nie Niecki, uwierzył w polskie pochodzenie, by wspomagać swą naturę „zdolną, bogatą i swobodnie uposażoną”, by nie zabiło jej niemieckie solidne wykształcenie filologiczne oraz inne choroby ducha wolnego. Filozof przywołuje liberum veto, by wspomóc swe siły życiowe – typowa terapia „zaczytanych na śmierć”. U Słowackiego używa Samuel swojej ściętej głowy jako latarni, by oświetlić trupa Zborowskiego. Rymkiewicz potrzebuje o wiele więcej głów: ściętych, powieszonych, rozpłatanych, pokawałkowanych itp., by oświetlić współczesnych. Nauczyć współczesnych Polaków dzielności w istnieniu i dbałości o Rzeczpospolitą przy pomocy skazanego na banicję Zborowskiego to koncept godzien romantycznego dramatu. Ale i to za mało przecież. Musi jeszcze Rymkiewicz krzyczeć z proscenium do widzów: „Posłuchajcie, co oni do was mówią. Posłuchajcie, jak wami gardzą”. Oni, wnukowie Zamojskiego, „europejczycy” gardzący polską tradycją. Ale i ten krzyk z proscenium należy do teatru.

krytyk literacki, profesor nadzwyczajny UŁ, kierownik Katedry Literatury Polskiej XX i XXI wieku. Autor m.in. książki Witkacy i reszta świata (2010).