4/2012

Za mało nut

Zygmunt Krauze stworzył raczej muzykę do spektaklu dramatycznego niż pełnowymiarową operę. Zgodnie z ideą kompozytora, w utworze, którego libretto opiera się na dramacie klasyka, słowo musiało zdominować dźwięk.

Obrazek ilustrujący tekst Za mało nut

fot. Marek Grotowski

Po kilku obrazach przedstawienie Pułapki – opery Zygmunta Krauzego na podstawie dramatu Tadeusza Różewicza – stało się w warstwie muzycznej zanadto przewidywalne. W scenach o lekkim charakterze powracał motyw taneczny przypominający habanerę, a w punktach dramaturgicznej kulminacji pojawiał się śpiewający sylabicznie chór. Każdej wypowiedzi Ojca odpowiadały impulsywne przebiegi dźwiękowe, z kolei wypowiedzi Matki przynosiły uspokojenie muzycznej narracji. Poszczególne postaci otrzymały więc stałą oprawę dźwiękową, co z drugiej strony pozwoliło sprawnie pod względem muzycznym przedstawić sceny, w których Franz parodiuje słowa Ojca, a Szewc – Maksa. Pamiętając didaskalia dramatu Różewicza, łatwo można było też przewidzieć sceny ze śpiewem, na krótko zastępującym wszechobecną melorecytację (obie kołysanki: sióstr Franza oraz Grety).
Taki charakter przebiegu przedstawienia w Operze Wrocławskiej wynikał oczywiście z konsekwentnie zrealizowanych założeń kompozytora, który wielokrotnie wyznawał, że prymat słowa nad dźwiękiem stanowi istotę bliskiej mu wizji teatru operowego. Tym bardziej, jego zdaniem, uzasadniony, że w każdej z czterech oper napisanych przez niego w ciągu ostatnich dziesięciu lat libretto opierało się na dziełach klasyków (przypomnę, że wcześniejsze opery to Balthazar według Daniela Wyspiańskiego, Iwona, księżniczka Burgunda według Gombrowicza oraz Polieukt według Corneille’a). Z tej samej przesłanki wynikał szacunek dla autorskich intencji przy opracowaniu libretta, z którego kompozytor wraz z Grzegorzem Jarzyną zręcznie wybrali najważniejsze wątki. Nieznacznie zmieniła się tylko kolejność obrazów w stosunku do oryginału, co zresztą przy niechronologicznym charakterze narracji i tak nie było zmianą istotną. Dla urozmaicenia dramaturgii wcześniej pojawił się obraz zaręczyn, kontrastujący pogodnym charakterem czy liczbą postaci z poprzedzającymi scenami. Krauze, po konsultacji z Różewiczem i na jego prośbę (a zapewne trudno odmówić w sytuacji, gdy wystawienie Pułapki ma stanowić uroczyste zamknięcie jubileuszu dziewięćdziesięciolecia urodzin poety), przywrócił też obraz, który pierwotnie nie miał się znaleźć w operze. Mowa o scenie U Fryzjera wypełnionej brutalną przemocą Wyrostka wobec Klienta. Bardzo ciekawa i prawdopodobnie kluczowa dla poznania operowej estetyki kompozytora jest jego deklaracja, że „nie czuł” muzyki do tej sceny. Niemniej jednak obraz ten rozgrywa się na tle dźwięków odtwarzanych z nagrania, a przypominających napisany przez Krauzego w latach siedemdziesiątych utwór Stone Music.
Moja podstawowa wątpliwość w odniesieniu do Pułapki jest związana ze zrealizowaną w przedstawieniu ideą teatru operowego. Kompozytor z premedytacją stworzył raczej muzykę do spektaklu teatralnego niż pełnowymiarową operę. Dodać należy: muzykę udaną, spójną, umiejętnie towarzyszącą scenicznej narracji (niemającą oczywiście nic wspólnego z unizmem, który to termin, wyrażający wczesny styl kompozytorski Krauzego, inspirowany teorią Strzemińskiego, powtarzali bezrefleksyjnie pierwsi recenzenci opery). Nie tylko wzmacniającą znaczenia zawarte w tekście dramatu, ale – co ważne – również respektującą zmienny nastrój scen rozciągający się od obrazów przemocy (Baranek ofiarny, U Fryzjera), przez zabawne Oświadczyny, aż do przejmującego momentu otwarcia szafy w ostatniej scenie opery. Podobała mi się traktowana na ogół kameralnie partia orkiestry o specyficznym – dzięki wykorzystaniu akordeonu i rozstrojonego pianina – kolorycie brzmieniowym, przyjemny i zapadający w pamięć był wspomniany motyw habanery. Zdecydowanie za mało kompozytor zaproponował w sferze wokalnej. Melorecytowane kwestie poszczególnych postaci trzymały się tylko swojego profilu zapisanego w tekście dramatu. A wydaje mi się, że dla partii Franza, który w obecności ojca z problemem rozpoczyna swoje kwestie, mogła zostać zastosowana jakaś pomysłowa, niekonwencjonalna technika wokalna. Muzyczną warstwę spektaklu uznałbym więc za zbyt asekuracyjną wobec libretta.
Z przedstawienia, poza wspomnianymi wyżej elementami, zapamiętam głównie inscenizację Eweliny Pietrowiak – reżyserki i zarazem autorki scenografii, która w Operze Wrocławskiej stała się specjalistką od trudnych tematycznie oper (wcześniej reżyserowała mroczne dzieła Tadeusza Bairda oraz Hanny Kulenty). Pomysłowo wpisała się w wąskie ramy wyznaczone tekstem dramatu, libretta i charakterem muzyki, słusznie chyba uznając, że na innowacyjne gesty miejsca już nie ma.
Dużym atutem jej wizji jest strona wizualna przedstawienia. Oprócz dwóch scen rozgrywa się ono w czarno-białych barwach. Scenografia oszczędna, stonowana, wzbogacona została zaledwie kilkoma dyskretnymi projekcjami. Przekonujące były kostiumy stylizowane na lata międzywojenne. Zwracało uwagę opanowanie scenicznej przestrzeni i wykorzystanie jej do budowy dramaturgii. Zabawne i adekwatne do tekstu dramatu są też sceny satyryczne. Pomywaczka Jana, w której Franz widzi swoją Dulcyneę, jest przaśna, przez większość czasu skubie jakiegoś kuraka (zapowiadając zapewne w ten sposób mające nastąpić niedługo zaręczyny per procura). W samej scenie zaręczyn Szewc ratuje podpitego Maksa przed upadkiem do orkiestrowego kanału. Wątpliwości natomiast miałem przy scenie z Oprawcami, wieszczącej wojenny los sióstr Franza. Niezbyt dobrze wyglądał chór drepczących w miejscu więźniów, trzeba było raczej pozostać przy trafnym pomyśle horyzontalnego podziału przestrzeni na ogród, nad którym na drugim poziomie stało kilku umundurowanych żołnierzy, oraz zamknięcia wszystkich w klatce. Do końca nie przekonały mnie też początkowe sceny dramatu rodzinnego. Wiele brakowało do napięcia znanego na przykład z Białej wstążki Hanekego. Paradoksalnie sprawiło to, że następny obraz, Baranka ofiarnego, w moim odczuciu pozbawiony był grozy, a przedstawiał sen nadwrażliwca, który w Ojcu zmuszającym go do zjedzenia niedzielnego obiadku widzi biblijnego Abrahama ubranego w strój rzeźnika. Byłby to zresztą argument dla tych interpretatorów tekstu Różewicza, którzy wskazują fundamentalne znaczenie przedstawionego w Pułapce dramatu Ojca. Faktycznie, tragiczny ostatni obraz z Ojcem, próbującym bez powodzenia z szafy skonstruować arkę, skłania do takiego odczytania dzieła. Szkoda tylko, że warstwa muzyczna przedstawienia jedynie towarzyszyła wspomnianym scenom, nigdy nie biorąc na siebie odpowiedzialności za ich kształt.
Pułapka Zygmunta Krauzego i Eweliny Pietrowiak jest spektaklem ciekawym, wizualnie powściągliwym, muzycznie miejscami dość udanym. Dobry, wyrównany poziom wykonawczy reprezentują zarówno soliści, jak i chór z orkiestrą. Jest to chyba najlepsza opera kompozytora spośród napisanych w ostatnich latach. Przypomnę, że wymienione na początku dzieła jego autorstwa nie uzyskały wysokich ocen wśród krytyki, szczególnie bezlitośnie rozprawiano się z Iwoną, której wartość porównywano nawet do wdzięku tytułowego „koczkodana”.
Wątpię jednak, aby jego Pułapka mogła konkurować na równych prawach z artystyczną wartością oryginału. A tak działo się przecież w przypadkach najwybitniejszych oper podejmujących wielkie literackie tematy, by wymienić tylko dwudziestowieczne arcydzieła: Śmierć w Wenecji Benjamina Brittena, Pasażerkę Mieczysława Weinberga czy Wozzecka Albana Berga. Niestety, kompozytor nie dał sobie nawet szansy, aby obrazy Pułapki przeszły do naszej pamięci również w jego wizji dźwiękowej. Warto na zakończenie pochwalić miasto Wrocław za finansowe wsparcie projektu, a Operę Wrocławską i jej dyrektorkę Ewę Michnik po raz kolejny za konsekwentne wprowadzanie o repertuaru opery współczesnej.

Opera Wrocławska
Pułapka Zygmunta Krauzego
libretto wg Pułapki Tadeusza Różewicza
Grzegorz Jarzyna
kierownictwo muzyczne Tomasz Szreder
reżyseria i scenografia
Ewelina Pietrowiak
premiera 17 grudnia 2011