4/2012

A to Polska właśnie, Polska to. Właśnie

Współczesny dramat polski wiele Koterskiemu zawdzięcza lub, mniej lub bardziej świadomie, jest w niego zasłuchany.

Obrazek ilustrujący tekst A to Polska właśnie, Polska to. Właśnie

EAST NEWS / POLFILM

Denerwuję się, kiedy wsiadam do autobusu. Jest ciasno, duszno i głośno. Nie wytrzymam. Czy oni wszyscy muszą tak głośno gadać, bełkotać, mamrotać pod nosem? Czy ja muszę słuchać tego, czego oni chcą słuchać? Skoro już się jeden z drugim zatkał słuchawkami, to niech mu wpływa jemu do uszu jego nie do moich! Jeden, dwa... pięć, sześć, siedem... Jestem dobrze wychowana. Jestem w miejscu publicznym. Zgryzę zęby na zaciskaniu, powstrzymywaniu się, żeby jednemu z drugim i tej tam przy oknie... nie powiedzieć. Czuję się jak w filmie. Filmie Marka Koterskiego.
Świat filmów i sztuk Koterskiego jest nie tylko artystyczną fikcją, kreacją światów możliwych. Ten świat jest w ogromnej mierze projekcją przestrzeni, skonstruowaną z elementów zadanych przez otaczającą, czy raczej osaczającą nas, rzeczywistość. Koterski tak naprawdę nigdy nie przestał być dokumentalistą. Zaprojektowany czy odzwierciedlony, w nie tak znowu krzywym zwierciadle, świat zaludniają u niego, u nas, nieprzystosowani do tak zwanego życia neurotycy, nieszczęśliwe małżeństwa lub marne ich szczątki mieszkające pod jednym dachem, sfrustrowani nauczyciele nienawidzący swej żałośnie opłacanej pracy, złośliwi sąsiedzi i ich bezkarnie zaściełające fekaliami trawniki psy, pogrążone w logorei kobiety (z pupą w jabłko lub w gruszkę). Nieprzerwanie pije się herbatę, koniecznie w szklance, w metalowym koszyku z uchem, zamieszaną do siedmiu, kawę parzy się z aptekarską dokładnością, słyszy się dzwoniący telefon, mniej lub bardziej świadomie ogląda się telewizję, jeździ się pociągiem, rowerem lub fiatem 126p, koniecznie czyta się gazety, szukając zadrukowanego środka bez ton wkładek reklamowych, odwiesza klucze, otwiera się lub zamyka drzwi, siada się precyzyjnie na krześle lub kanapie, gotuje się zupę pomidorową, dobrą.
Tym jednak, co determinuje działanie człowieka u Koterskiego, jest gadanie. I to gadanie nie byle jakie – choć trzeba zaznaczyć, że paradoksalnie bylejakość celowo wpisana jest w specyfikę języka dramatów Koterskiego. Bohater jego sztuk, mieszkaniec blokowisk, ujawnia się w języku, a język ujawnia jego. Nie od dziś wiadomo, że za pomocą języka nie tylko odsłaniamy świat, w którym istniejemy, ale też go tworzymy. Cokolwiek by mówić o dominacji mediów obrazkowych, wywodzimy się z kultury logocentrycznej. Dlatego też funkcję klucza otwierającego świat przypisujemy słowu.
Posłuchajmy zatem języka bohaterów Koterskiego. Już przy pierwszym przyłożeniu ucha do ściany, na przykład mieszkania Adama Miauczyńskiego czy jego rodziców, w języku jawi się nam człowiek zdesperowany, wściekły, rozżalony. Mówiąc słowami samego reżysera – człowiek chory na życie. Adam, dorastający w rodzinnym Domu wariatów, dostrzega „patologiczne prawa psychicznej grawitacji i wynaturzonej obyczajowości (...), widzi mikrokosmos ludzkich zachowań, które utraciły wszelki racjonalny sens i uległy groteskowej aberracji”. Denerwuje się. Wścieka. Pali papierosy, wylewa herbatę (do doniczki i na obrus), oddaje się wspomnieniom z dzieciństwa. Czuje, że odchodzi od zmysłów. Nawet nie ma z kim porozmawiać. No właśnie. Bohaterowie Koterskiego, nie tylko we wspominanym tu Domu wariatów, właściwie nie rozmawiają ze sobą. Prowadzą tak zwane rozmowy „obok siebie”, monologują, każdy wygłasza swoją kwestię z pozycji roli społecznej, do jakiej został przypisany:

MAMA Zrób sobie duże światło. / JA Nie potrzebuję. /MAMA Ale mnie to nie przeszkadza. / JA Ale tu chodzi o mnie, nie mamę. Dziesięć tysięcy razy powtarzałem mamie, że nienawidzę górnych świateł! / MAMA Pierwsze słyszę! / JA Bo mnie mama nie słucha! (...) / MAMA Dziesięć tysięcy? / JA Mało – dziesięć tysięcy!... Moje kilkadziesiąt lat po trzysta sześćdziesiąt pięć dni w których mnie mama nie słuchała... trzysta sześćdziesiąt sześć przestępne... / MAMA Ja ciebie nie słuchałam? Zawsze ciebie słucham. / JA Nigdy!... Mam wrażenie, że ani jednego zdania które!... słowa jednego!... Kiedykolwiek!... Nie słyszała mama mojego!... / MAMA Odkaziłeś to chociaż? Jedz ci zupa stygnie. (Dzień świra)

Właściwie zasadnicze problemy komunikacyjne u Koterskiego można by rozstrzygać z perspektywy zupy pomidorowej podawanej do stołu, który nie jest stołem rodzinnym, przy którym – jak chce tradycja – rodzina się jednoczy, spożywając wspólnie posiłek. Zupa rośnie, nie tylko w ustach Adasia Miauczyńskiego. Zupa urasta do symbolu niezrozumienia, projektowania innemu własnej wizji tego, co dobre, co lepsze, niezbędne, potrzebne. W Domu wariatów Adam przełyka nie tylko zupę, ale też gorzkie, beznamiętne monologi matki, przygląda się zdominowanemu przez codzienne nawyki zachowaniu ojca, w Życiu wewnętrznym siedzi przy stole obok żony, bynajmniej nie przy niej czy z nią, każde zajęte własnymi czynnościami, w Dniu świra znowu próbuje przełknąć pomidorową dobrą, tkwiąc przy stole z matką, od której dzieli go nie tylko odległość od brzegu do brzegu stołu, ale też przepaść niezrozumienia. Każdy zna swoją rolę na pamięć i ani na słowo z niej nie wychodzi. Dlatego porozumienie między bohaterami jest niemożliwe.
Jak celnie pisał kiedyś Tadeusz Szczepański: „Jego bohaterowie brną donikąd w absurdalnej pustce, wydzielając zwały chaotycznych, bezsensownych słów, które nie służą jakiejkolwiek komunikacji, lecz tworzą tarczę samoobronnych rytuałów, potęgując wrażenie obłędu”. Rzecz jasna, obłędu skrojonego na miarę, jakby to powiedział Tadeusz Różewicz, naszej małej stabilizacji. Znerwicowani i sfrustrowani, stajemy się więźniami języka codziennego banału i rutynowo, a zarazem rytualnie powtarzanych utartych sformułowań. Właśnie powtarzalność codziennych czynności, zaklętych również w języku, daje poczucie kontroli i panowania nad sytuacją, nad życiem, które się nieustannie rozlewa. Jakby język miał być ostoją, trwałym punktem, którego choć w banale, ale można stabilnie się trzymać. Być może właśnie dlatego bohaterowie filmów Koterskiego są nam tak bliscy. Łatwo jest identyfikować się z kimś, w kogo zachowaniach odnajdujemy siebie – nawet jeśli to portret groteskowo nadmuchany. Rytualny banał, którego kurczowo się trzymamy, zapewnia nam stabilne przeżycie tak zwanych najbliższych pięciu minut, które składają się na życie, jak powtarza za Sławomirem Mrożkiem Koterski w Dniu świra:

Najtrudniej jest przeżyć najbliższe pięć minut. Życie to jest następne pięć minut. Najczęściej trzeba coś przełożyć z miejsca na miejsce, a potem z powrotem na to samo miejsce, wstać, usiąść, pójść, zareagować. A jednak nie ma innego życia, jak tylko najbliższe pięć minut. Reszta to wyobraźnia.

Dlatego też Adam nigdy nie wychodzi z domu bez śniadania, bo przecież mama zawsze powtarzała, że tak nie można. Bohater jest zaprojektowany, przez nieustanne gadanie matki, na powtarzanie określonych czynności, nie może się z nich wyzwolić:

Całe życie próbuję wyjść bez śniadania, ale moja mama ciągle mi powtarzała, że nie można wychodzić z domu bez zjedzenia czegoś i wypicia czegoś ciepłego, więc jem... jak jakiś głupi, i piję! (Nienawidzę)

Gdy człowiek wychowuje się w Domu wariatów, nic dziwnego, że wyrasta na świra. Że każdy jego dzień to dzień świra, pełen zawodów, rozczarowań i niemożliwej do zniesienia niezgody na świat, a jego życie wewnętrzne to godne pożałowania rojenia senne, klaustrofobiczna przestrzeń jałowego bycia, utrzymywana na niebezpiecznym bezdechu. Może sobie, i owszem, ponarzekać, pokrzyczeć, pozłorzeczyć. Krzyczy więc sobie i innym do woli, jeśli nie na głos, to przynajmniej do środka, pokrzykuje sobie do siebie, wewnętrznie monologuje. Czyni to na poczet ulgi własnej i ku naszej, nie ma co kryć, zabawie. Fenomen języka, jakim posługują się sfrustrowani bohaterowie Koterskiego, polega też na tym, że mimo nasycenia mowy wulgaryzmami nie czujemy się jako odbiorcy obrażeni, dotknięci. Przeklinanie u Koterskiego to imperatyw. Człowiek klnie, bo musi. Bo rodzina, żona, kochanka, syn, sąsiad, ojciec, matka. Depczą go, mu, jego świat mu depczą. W butach mu wchodzą! Panoszą się! Klnie, bo to jedyny uczciwy, prawdziwy język uprawniony do reprezentacji stanu, w jakim się znajduje. Pewnie właśnie dlatego ten twardy, bądź co bądź, sposób ekspresji w niczym nie przypomina języka spod budki z piwem, gdzie wulgaryzmy są synonimem chamstwa i wulgarności, tak zwanym przecinkiem w normalnej, serdecznej rozmowie.

Czy panowie muszą tak napierdalać od bladego świtu?! Że nie podbijam „na zakładzie” karty o siódmej rano, to już – w waszym robolskim mniemaniu – muszę być nierobem?! I już możecie inteligentowi jebać po uszach od brzasku?! (…) Na całym świecie – kurwa – robole tak samo odgrywają robolstwo swe na kałamarzach. (Dzień świra)

Należałoby życzyć rodakom takiej świadomości i intencjonalności językowej, w jakie wyposażeni są bohaterowie Koterskiego, z Adamem Miauczyńskiem na czele.
Trzeba w tym miejscu zwrócić uwagę na inną właściwość języka, z jaką mamy do czynienia zwłaszcza w Dniu świra i Ajlawju. Koterski znakomicie kompiluje język swoich bohaterów z mowy potocznej i fragmentów klasyki literatury. Adaś niemal na jednym oddechu daje werbalnie upust swojej złości, by za chwilę przejść do lektury Sonetów krymskich Adama Mickiewicza. Ucząc syna języka angielskiego, cytuje słynne Szekspirowskie „To be or not to be”, denerwując się jednocześnie, że nawet tak popularnego cytatu nastolatek nie zna; o tyle też uboższy jest język młodzieży, a ubóstwo to, niestety, z każdym rokiem rośnie. Tęsknotę za jedyną, prawdziwą miłością wyraża słowami Michaiła Bułhakowa z Mistrza i Małgorzaty. Po co to robi? „Bo w tym nieszczęściu musi być jakiś ład czy piękno” – chciałoby się powtórzyć za Czesławem Miłoszem. Jakoś się przecież trzeba ratować, reanimować, znieczulać w tym obłędzie, do którego doprowadza rosnący śmietnik (również językowy) otaczającego świata.
Literatura, sztuka w ogóle mają tę moc, że pozwalają człowiekowi funkcjonować w świecie równoległym do rzeczywistego, pozwalają identyfikować się z marzeniami, pragnieniami, lękami utrwalonymi w tekście kultury. Nie dziwi zatem, że Koterski daje taką możliwość swoim bohaterom. Adam Miauczyński czyta Sonety krymskie Mickiewicza nie tylko po to, aby przygotować się do lekcji. Oddając się lekturze, zyskuje sposobność, aby poprzebywać na tak zwanych „wysokościach”, również językowych, do których tęskni na co dzień. Każdy, kto jest choć trochę oczytany w klasyce polskiego romantyzmu, do którego często odwołuje się kontekstowo Koterski, zauważy, że monologi Miauczyńskiego w Dniu świra wygłaszane są w rytmie języka samego Mickiewicza – trzynastozgłoskowcem. Nie dziwi też powracający w wielu sztukach jak refren (Nas troje, Ajlawju) motyw z Mistrza i Małgorzaty, że miłość może napaść człowieka jak wyrastający w zaułku morderca i porazić od razu. Miauczyński przemawia Bułhakowem pewnie w imieniu nie tylko własnym, ale też wszystkich, którzy jak on „całe życie czekają na miłość na całe życie”.
Zarówno w warstwie językowej na poziomie konwencji, jak i w sferze postrzegania relacji człowieka ze światem, za kulisami wyobraźni i wrażliwości Koterskiego stoją Witold Gombrowicz ze swoją „gębą” i „pupą”, Miron Białoszewski i jego „szumy, zlepy, ciągi”, Sławomir Mrożek z krzywym zwierciadłem spod znaku groteski, a nawet Samuel Beckett z wizją jednostki uwikłanej w codzienną krzątaninę dla „podtrzymania” przy życiu (Radosne dni). Wyraźnie słychać też w tej mowie język poezji i dramatu Tadeusza Różewicza, z charakterystycznymi dla niego kolokwializmami oraz niedopowiedzeniami. W język Koterskiego, na zmianę literacki i potoczny, wpisują się także dziwaczne dźwięki, które wydają z siebie kobiety, pozostające w stanie niemożliwej do zatrzymania logorei. Cały ten językowy patchwork tworzy udaną, bo sensowną kompozycję, której cechami są niewątpliwie celowość i określona motywacja. Język bohaterów autora Nienawidzę brzmi swojsko, spontanicznie i naturalnie, nie przestaje być literacką kreacją i żywą mową jednocześnie.
Język Marka Koterskiego nie jest, w moim przekonaniu, językiem współczesnych Polaków. Jest skrojony z materiału językowego rzeczywistości zasłyszanej. Daleko mu jednak do języka ulicy. Inna sprawa, że jeszcze dalej ulicy do języka Koterskiego. Mowa bohaterów jest materią misternie przetworzoną, konwencjonalną, skompilowaną i skondensowaną. Jak u Różewicza nie znajdziemy u Koterskiego słów niepotrzebnych. Nawet najdłuższe monologi, przypominające pozornie słowotok, budowane są w określonym celu, choćby po to, aby zintensyfikować absurdalność irytującej mężczyzn babskiej gadaniny. Dzięki zastosowaniu techniki zbliżenia uzyskujemy obraz wyostrzony, miejscami karykaturalny, pokazany celowo bez dystansu. Trafnie pisał o tej właściwości przemawiania obrazami Szczepański: „Dzięki efektowi zbliżenia, przekraczającego przyjęte dotychczas w kinie polskim granice prywatności, w polu obserwacji znalazły się niemal pod lupą najbardziej potoczne, banalne, jałowe i oczywiste czynności i zachowania”, słowem to, nad czym „przechodzimy do porządku dziennego, a co w filmie Koterskiego ukazało spotworniały do absurdu wygląd”.
Ciekawe i znamienne, że Dzień świra doczekał się przekładu na język opery. Prapremiera widowiska do libretta Hadriana Filipa Tabęckiego miała miejsce w styczniu tego roku w Teatrze Wielkim w Poznaniu. W programie czytamy, że być może to opowieść o człowieku, który przez pryzmat udawanej głupoty, błazeństwa, trafnie komentuje polską rzeczywistość. A komentuje ją nie tylko językiem tej rzeczywistości, ale przede wszystkim językiem możliwym do zaśpiewania, co jest znaczące dla refleksji o języku pierwowzoru – samego dramatu.
Twórczość dramatyczna i filmowa Marka Koterskiego, mimo obecności w repertuarach kin, traktowana jest marginalnie, by nie powiedzieć – powierzchownie, niemal wyłącznie komercyjnie. Szkoda, bo Koterski ma nam wiele ciekawego o nas samych do powiedzenia, przygląda się nam i przysłuchuje jak niegdyś, nie boję się tego porównania, Stanisław Wyspiański. Potrafi zajrzeć w szczeliny międzyludzkich relacji, usłyszeć pęknięcia w dialogach, podsłuchać myśli i głośno je wyartykułować. A naród sam ustawia się „gębą” i wypina „pupę” do tej zbiorowej fotografii, traktowanej ostatecznie doskonałym kreacyjnym retuszem. Szkoda również z tego powodu, że współczesny dramat polski wiele Koterskiemu zawdzięcza lub przynajmniej, mniej lub bardziej świadomie, jest w niego zasłuchany. Bez dwóch zdań, czy nam się on podoba czy nie, zawdzięczamy Markowi Koterskiemu Polaków portret własny z całym dobrodziejstwem narodowego wad i zalet inwentarza. Taka to Polska właśnie. Polska to. Właśnie.