4/2012
Zyta Rudzka

fot. Zuzanna Waś

Cargo

Jak czekający na autobus ślepiec mężczyzna w mundurze ma nieruchomy, matowy wzrok. Udaje, że słucha opowieści tego, kto przyszedł podpisać odbiór, ale ten jeszcze nie wydobył dokumentu, nawet się nie przedstawił, ledwo wszedł, usiadł, a już jego gardło wydobyło stłumiony, głuchy dźwięk: – Moja córka jest Irlandką – przymknął oczy, jakby grzebał w dawno nieużywanych słowach, dopowiadał: – Ja urodziłem się i umrę Polakiem, nie wyjadę po lepsze, ale ona miała siłę, by wpychać siebie na obcą ziemię. Kiedyś nie mogłem jej przekonać do kucyka, a teraz zapuściła warkocze, długie, na dwa palce grube, które pewnie rozpuszczała wieczorem dla swojego Irlandczyka. Z fotograficzną dokładnością, jaką obdarza nas strach przed utratą pamięci, przywołał córkę siedzącą na krześle dostawionym do szerokiego małżeńskiego łóżka. Nagą, okrytą peleryną z włosów. Z piersiami, które nie poznały niemowlęcych ust, z talią szeroką, z gordyjskim pępkiem, z maleńkimi stopami, wysklepionymi wysoko, jak doskonałe prawidła. – Czeka i czeka na niego – cedzi na koniec ze źle skrywaną złością. – A ten jej nie tyka. Ani myślą, ani uczynkiem, ani zaniedbaniem. Nawet jej nie pochowa w swojej ziemi, obok swojej matki i babki. Dzwoni i pyta, czy ja ją wezmę – męczy się, urywa, uspokaja oddech. Mężczyzna w mundurze pochyla się nad stołem, nie odzywa się. Ojciec „Irlandki” mości się w tym milczeniu. Opowiada o zaradności zięcia, o tym, że przez dwa dni wszystko załatwił, dokumenty na wywóz ciała, firmę pogrzebową. – Jak to się stało, pytam tego Irlandczyka – mechanika szczęk mężczyzny jest powolna, z mozołem pokonuje stężałą, odwykłą od śmiechu twarz. – Choć sam nie wiem kiedy zadaję to pytanie, wychodzi z moich ust przebiegle, i wtedy on mówi, a ktoś obok mi tłumaczy, tak szybko, że nie zdążyłem zasłonić uszu. Słyszę, że skoczyła z dachu i że się tak nie robi jemu, co ją poślubił wbrew woli całej irlandzkiej rodziny, jemu, co z nią brał kredyty na dom i sklep z lampami, jemu, co z nią razem siedział na sofie przed telewizorem i oglądał programy o kryzysie, co jest jak tsunami, i widział, jak fala się zbliża, jak ich sofa cała już w wodzie, a ona już go nie ściska za rękę, nie siedzi obok, tylko stoi na dachu, zostawia samego, nawet nie macha na pożegnanie, ściska pod pachą kota, skacze, i nic jej nie obchodzi, że jemu woda do ust się wdziera.
Mężczyzna w mundurze ogląda przybysza, ten kreśli dłonią niecierpliwy gest, ponagla sam siebie, chce inaczej ulepić ciszę tego pokoju na lotnisku. Wydaje się, że jego ciało jest pozbawione mięśni, szara skóra luźno narzucona na kości. – Moja córka jest Irlandką – znowu podejmuje zdanie. – Ja urodziłem się i umrę Polakiem i nigdy nie wyjadę, nigdy nie umrę po irlandzku, chociaż trumny robią tam porządne, sosnowe, wypolerowane, za gładkie, by zatrzymać łzy. Od czterdziestu lat pracuję jako stolarz w teatrze, a gdybym sam miał zrobić trumnę dla mojego dziecka, nie zbiłbym jej lepiej. Zna pan grę w kończenie zdań? – pyta.
Mężczyzna w mundurze nie odpowiada, prostuje nogę w kolanie, krzywi się, jego twarz wydaje się przez to niepełna, jakby ukruszona. Słucha przybysza, który przemawia teraz jak do dziecka, chucha na każdą sylabę, opatula zdania, gładzi przecinki, lula kropki: – Taka dziecinna zabawa. Zaczynałem: kotek siedzi. Dodawała: kotek siedzi na dachu. Ja: kotek siedzi na dachu czerwonym, bo nie może wejść do domu, w środku nie ma chmur, a on lubi pierzynkę na niebie. A ona.. a ty… za dwadzieścia lat będziesz Irlandką… mówisz nagle cicho, a w twoim głosie chowa się przyszła pokora, ta zwierzęca, co mruży oczy, ściska obojczyki: kotek na dachu, bo lubi pierzynkę na niebie, już dla niego pierzynka sosnowa gotowa. Tak zakończyłaś, pamiętam. Siedzieliśmy na schodach ganku, z gazetami pod pupami złożonymi na czworo, i coś mi mówiło, że moja córka będzie poetką. I nikt z góry mnie nie poprawił. Nikt nie zmienił biegu zdania, nikt nie skorygował: będzie Irlandką. Będzie Irlandką – kończy rzeczowo, oschle, jak ktoś, kto już nie musi czekać na ujawnienie przeznaczenia. Chwilę siedzi bez ruchu, trwa to krótko, potem z uporem podejmuje krótką historię długiego zdania: – Moja córka jest Irlandką – zaczyna mechanicznie, bez wysiłku, wie, że w tym przypadku pamięć go nie zawiedzie. To zdanie będzie go budziło w nocy, nie pozwoli pracować, jeść, myć się, iść między ludzi. Ale jeszcze podpisuje wszystko, co mu podsuwa mężczyzna w mundurze, kwity odbioru zwłok, wypełnia formularz, składa podpisy. Potem prostuje się na krześle, mruży oczy, by wydobyć spod folii obrys spinki do włosów, kalendarzyk, obrączkę, telefon komórkowy. Po nic nie sięgnie, nie dotknie niczego, tylko nie może przestać macać wzrokiem po tym załączniku do trumny, nie potrafi się pozbyć ciekawości, jak gdyby rzeczy w zaplombowanej torbie należały do obcej kobiety, cudzoziemki, do jakiejś Irlandki.

pisarka, scenarzystka filmów o sztuce, psycholog.